Cztery kółka po japońsku czyli "Nihon de kuruma o kaimashita!"
Kupować samochodu w Japonii nie zamierzaliśmy. Jednak trzy dni przed przeprowadzką dowiadujemy się, że nasz roczny zaledwie diesel nie jest w Japonii mile widziany. Oficjalnie z powodu innych norm środowiskowych (diesle są w Japonii bardzo niepopularne), choć podejrzewamy, że normy nie byłyby problemem, gdyby auto nie było koreańskie. To stanowczo większe wykroczenie niż niekompatybilna ilość cząsteczek sadzy na kilometr.
Tak więc w Tokio znaleźliśmy się bez auta. Po początkowej ekstazie i przekonywaniu samych siebie, że samochód nie jest nam potrzebny - bo autostrady drogie, parkingów brak, świetna komunikacja masowa - doszliśmy do wniosku, że noszenie siat z zakupami i ponadgodzinne przeprawy przez miasto z jaśkowym wózeczkiem oraz trzema przesiadkami jest jednak ponad nasze siły. Zapadła decyzja – kupujemy auto.
Sprawa wydawała się prosta. Japonia jest jednym z największych rynków aut na świecie i oferta samochodów używanych jest gigantyczna. Przeto ochoczo zabrałem się za przeglądanie tysięcy ogłoszeń, mozolnie przedzierając się przez kanji i kany. Potencjalnie groziła nam klęska urodzaju. W Japonii samochody są poddawane bardzo dokładnym badaniom technicznym, co w połączeniu z podatkami faworyzującymi nowe auta sprawia, że utrzymanie samochodu starszego niż 7-10 lat staje się nieopłacalne. To powoduje, że ceny są niższe niż w Europie. Do tego przebiegi są śmiesznie niskie. Jedenastoletnie auta z przebiegiem 20-30 tys. kilometrów nie są tu rzadkością. Raj dla autofilów takich jak ja.
Bardzo szybko okazało się jednak, że nie będzie tak różowo. Co z tego, że samochód jest dostępny, jeśli nikt ze sprzedawców nie mówi po angielsku (a ja po japońsku). Umówienie się na wizytę przez telefon nie wchodziło w rachubę. Na angielskie maile, odpowiedź dostawałem po japońsku, że i owszem samochód jest na sprzedaż, ale proszę pisać/mówić po japońsku albo przyjść z jakimś Japończykiem.
Dzięki pomocy naszych strażników, udało mi się umówić na wizytę w komisie specjalizującym się w Mercedesach. Cena wywoławcza atrakcyjna, auto ładne, więc z pomocą Google Translate szykuję się do negocjacji. I tu czeka mnie ogromna niespodzianka i kolejne potwierdzenie, że Japonia jest kulturowo całkowicie odmienna od Europy.
Kupując auto w Europie, przyzwyczajeni jesteśmy do zbijania ceny. Nie tutaj. Pan Komisant z uśmiechem wręcza mi wycenę, która jest o 30% wyższa od ceny wywoławczej. Na moje nieśmiałe protesty, że jak to, zawile tłumaczy (cały czas przez Google Translate), że cena wywoławcza to cena hurtowa, a trzeba jeszcze doliczyć podatki za wagę, przepisanie rejestracji oraz dostarczenie wozu, a tak w ogóle to z gaijinami operacja jest skomplikowana i dla Japończyka byłoby tylko 15% drożej.
Biorę nogi za pas i rewiduję strategie. Ogromna większość aut w Japonii jest sprzedawana przez system aukcji, gdzie dziennie zmienia właściciela ponad 5-6 tysięcy aut. Każde większe miasto ma co najmniej jeden (gigantyczny) dom aukcyjny. Jednak by móc takie auto kupić, trzeba być profesjonalnym dilerem. Znajduję dwóch mówiących płynnie po angielsku. Po podaniu kryteriów (typ auta, cena, wiek, przebieg) zaczyna się polowanie. Jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ostateczna cena proponowanych samochodów jest co najmniej 50% wyższa niż ich wartość rynkowa.
Zaczynam wpadać w rozpacz, a doprowadzić mnie do takiego stanu naprawdę nie jest łatwo, bo samochody/motocykle kocham. Kolejny raz zmieniam strategię – tym razem będę próbował u fabrycznych dilerów. To okazuje się strzałem w dziesiątkę. Japońska koleżanka z pracy litościwie zgadza się umówić mnie na obejrzenie Toyoty. Jadę ze stanowczym postanowieniem, ze jeśli nie będzie (bardzo) mocnych przeciwskazań, to samochód kupię, choćby nie wiem co.
Samochód jest na szczęście fajny, choć srebrny, co wzbudza protesty Ani. Zadowolony - znów przez Google Translate i mowę ciała - oznajmiam sprzedającemu, że auto kupuję, spodziewając się, że cena jak zwykle magicznie podskoczy. Jakież jest moje zdziwienie, gdy cena spada, bo gaijina dyplomaty wiele z podatków/opłat nie obowiązuje. Do tego dorzucony jest przegląd i roczna gwarancja. Bingo. Samochód ma tylko 5 lat, ale gigantyczny jak na Japonię przebieg – 100.000 km (stąd niska cena) plus (oprócz akumulatora do wymiany i małej ryski na drzwiach pasażera) nic mu nie dolega.
Po zawiłych procedurach administracyjnych, w których na szczęście wspomaga mnie nasz pion administracyjny, nadchodzi moment dostarczenia auta. Przywozi je osobiście kierownik oddziału dilerskiego, przekazując samochód z głębokim ukłonem. Sam, bez kurteczki i pomimo deszczu i zimna, truchtem oddala się do stacji metra.
Auto jest dogłębnie wymyte, pachnące, po serwisie, z nowym akumulatorem, o którego wymianę nie prosiłem. Ryskę też zamalowali. Chyba jednak japońska kultura sprzedaży nie jest taka zła. Przecież oddanie niedoskonałego samochodu klientowi (okyakusama wa kamisama desu – klient jest bogiem, mówi przysłowie) byłoby niehonorowe.