Tokijskie wakacje
"Mamo, a ile będę miał lat, jak będziemy wracać z tych wakacji w Tokio do Brukseli?" spytał ostatnio Ignaś, dobrze oddając stan ducha całej familii. Mimo (bardzo intensywnej) pracy Wiktora i ignasiowej szkoły, cały czas czujemy się trochę jak turyści. Wszystko nas fascynuje i nawet zwykła przejażdżka metrem nadal stanowi nie lada atrakcję. Podobno ta faza zauroczenia mija po kilku miesiącach (już teraz irytuje nas brak twarogu czy dezodorantu w kulce), ale tymczasem chciałoby się krzyknąć "chwilo trwaj". W dodatku pogoda zrobiła się absolutnie hiciorska (dwadzieścia parę stopni i piękne słońce), tak więc większość czasu spędzamy poza domem.
Jasinek koło 11tej wskazuje znacząco na swoje buciki i wózek, dając znak, że czas ruszać do parku. Po krótkiej przerwie (na jaśkową drzemkę i moją naukę w Starbucksie) wracamy do parku, tym razem z Ignasiem. Białych dzieci jest tu co najmniej tyle co skośnookich (w każdym razie na pewno bardziej dają się we znaki) i tymczasem - zamiast japońskiego - ćwiczymy głównie francuski.
W weekendy kontynuujemy eksplorację Tokio. W ostatni weekend pada na pełną kontrastów dzielnicę Harajuku. Z jednej strony to centrum kiczu i subkultur wszelkiej maści. Na słynnym deptaku Takeshita-dori pozują do zdjęć przebrane za francuskie hrabiny czy gotyckie lolitki nastolatki, a w niezliczonych butikach można nabyć najbardziej wymyślne kostiumy i akcesoria (wiemy już, gdzie będziemy się zaopatrywać na imprezy karnawałowe w Brukseli). Ale już po chwili atmosfera festynu ustępuje miejca szykowi i elegancji w postaci wysmakowanej alei handlowej Omote-sando, czyli tokijskich Champs-Élysées.
Z mekki mody i konsumpcji zaledwie kilkuminutowy spacer wśrod pięknych, starych drzew prowadzi do najważniejszego chramu szintoistycznego w Tokio. Położona na terenie parku Yoyogi, Meiji Jingū została wybudowana w latach dwudziestych XX wieku ku czci ojca współczesnej Japonii - cesarza Meiji i jego małżonki Shoken. Animistyczny szintoizm jest najstarszą religią Japonii, ale od początku harmonijnie współegzystuje z przybyłym z Chin buddyzmem. Podobno nie jest niczym niezwykłym łączenie obu obrzędów (np. ślub według tradycji szintoistycznej, pogrzeb według buddyjskiej). W Meiji Jingū trafiamy akurat na szintoistyczny ślub, a także coroczną ceremonię … pogrzebu zabawek (Japończycy uważają, że lalki i pluszaki też mają “dusze” i nie można ich tak po prostu wyrzucić bez odpowiedniego pożegnania i podziękowania za wspólnie spędzone lata).
O dziwo, największym minusem tokijskich wakacji jest dla nas chluba Japończyków, czyli tutejsza kuchnia. Po kilku mocno nietrafionych eksperymentach (pozbawione jakiegokolwiek smaku tofu czy tempura, warzywa w sosie typu krochmal) postanawiamy trzymać się sprawdzonych smaków. Ale okazuje się, że po miesiącu nawet rameny i sushi mogą się opatrzyć. Sushi - o zgrozo! - bardziej smakowało nam zresztą w Europie. Tutejsze jest dla nas zbyt "dosłowne" (węgorz ma skórę, krewetki oczy, a ośmiorniczki macki). Nie ma rady - trzeba będzie wrócić do samodzielnego gotowania, zwłaszcza że nasze garnki - wraz resztą dobytku - właśnie dotarły do Tokio. W dodatku niedaleko domu znaleźliśmy całodobowy supermarket przeznaczony głownie dla kucharzy. Produkty w nieatrakcyjnych, standardowych opakowaniach, ale za to ceny znacznie niższe niż w okolicznych spożywczakach, a wielkość porcji bardziej odpowiadająca naszym potrzebom (Ignaś aż jęknął na widok 700-gramowej kostki ukochanego cheddara).