Turystyczny srebrny tydzień
Załapujemy się na tzw. srebrny tydzień, czyli drugie największe (po „złotym tygodniu” pod koniec kwietnia/na początku maja) nagromadzenie świąt państwowych. W poniedziałek przypada dzień szacunku dla ludzi starszych (obchodzony zawsze w trzeci poniedziałek września), w środę - jesienne zrównanie dnia z nocą, a wtorek jest bonusem, gdyż zgodnie z japońskim prawem pojedyncze dni między dwoma świętami również są wolne. Mamy szczęście, bo na kolejny 5-dniowy weekend trzeba czekać aż do 2026 r.
Korzystamy na całego i po raz pierwszy wypuszczamy się na miasto we dwójkę. Częściowo pieszo, częściowo metrem ruszamy do dzielnicy Shinjuku. Gigantyczna stacja – na której zbiega się aż 13 linii metra i kolei - jest podobno najbardziej ruchliwym na świecie dworcem kolejowym, obsługującym ponad 3,6 miliona pasażerów dziennie. Na zachód rozpościera się dzielnica drapaczy chmur (w tym znany z „Lost in Translation” hotel Park Hyatt), na wschód – zagłębie rozrywki.
Zmierzamy do osławionego Golden Gai – skupiska ponad 200 barów stłoczonych w kilku ciasnych uliczkach. To jeden z nielicznych przykładów dawnej zabudowy Tokio, która zniknęła niemal całkowicie wraz z powojenną przebudową miasta. Zaglądamy do mikroskopijnych, lekko szemranych knajpeczek. Większość ma jakieś dwa metry szerokości i składa się z kilku stołków przy kontuarze. To podobno mekka tutejszej bohemy, jednak turyści nie są mile widziani. Decydujemy się więc na bardziej mainstreamową miejscówkę, po drodze mijając jeszcze największą w Japonii dzielnicę czerwonych latarni Kabukicho. Hotele miłości kuszą wymyślnymi nazwami, choć pokoje wyglądają dosyć statecznie. W cenniku – oprócz opcji „30-minute rest” i „3-hour rest” - jest również opcja „stay”, która pod względem cenowym zdaje się dobrą alternatywą dla standardowych hoteli. Szokują nas natomiast wiszące przed wejściem do klubów zdjęcia dziewcząt i chłopców „do towarzystwa”. Zwłaszcza ci ostatni (blond chucherka o wydętych usteczkach) zupełnie nie odpowiadają zachodnim kanonom męskiej urody i budzą raczej instynkt rodzicielski. Z rozbawieniem konstatujemy również, że wiele barów czy klubów reklamuje się jako otwarte np. do 27tej (czyli 3ciej rano).
Kolejnego dnia, już w pełnym składzie, odwiedzamy Tokio Tower – młodszą i bardziej krzykliwą siostrę wieży Eiffla. Ukończona w 1958 r. wieża telekomunikacyjna przewyższa pierwowzór o 13 metrów i stanowi symbol powojennego „cudu gospodarczego”. Warto tu dodać, że Japończycy uwielbiają wszystko, co francuskie. Jako „francuska” reklamuje się co druga piekarnia i cukiernia (mimo że obsługa nie mówi słowa w tym języku), a w automatach z napojami wody Evian czy Perrier oznaczone są dumnie francuską flagą.
Popołudnie spędzamy na imprezie belgijskiej w gigantycznym (724,000 metrów kwadratowych), bardzo ciekawym architektonicznie kompleksie handlowo-rozrywkowym Roppongi Hills. Jak to u Belgów, jest wesoło i bez zadęcia (dobra muzyka, piwo i swojskie jadło). Chłopaki rzucają się na frytki i boulettes (klopsiki), a nam kręci się łezka w oku za naszą ‘drugą ojczyzną’.
Pierwszy dzień jesieni witamy na Odaibie, sztucznej wyspie, wybudowanej w latach 90tych. Szerokie ulice, futurystyczna architektura – zupełnie nie przypomina to innych, tłocznych części Tokio. Z nadmorskiego parku rozpościera się imponujący widok na Zatokę Tokijką i łączący wyspę z centrum miasta Rainbow Bridge, którym sunie bezzałogowa kolejka Yurikamome. Jest też 12-metrowa replika Statuy Wolności w Paryżu, wzniesiona na pamiątkę roku francuskiego w Japonii (1998-1999). Chłopaki oczywiście suną prosto na jedyny skrawek plaży - piasek jest brunatny, woda mętna, a my tradycyjnie nie wzięliśmy żadnych ubranek na zmianę, ale radość dzieci bezcenna!
Tydzień kończymy powrotem do przeszłości, w starej dzielnicy Asakusa. Wąskie uliczki pełne są kramów z japońską cepelią made in China (miecze samurajskie, wachlarze, klapki gejszy), choć zdarzają się i prawdziwe perełki (np. kute ręcznie noże). Tłok jak latem na Monciaku. Fala ludzka niesie nas prosto do buddyjskiej świątyni Sensō-ji, szczycącej się mianem najstarszej świątyni w Tokio (gwoli ścisłości, pierwotny budynek z pierwszej połowy VII w. został niemal całkowicie odbudowany po amerykańskich nalotach z 1945). Gigantyczny kompleks, oprócz głównej świątyni, obejmuje także dwie masywne bramy wejściowe, pięciopiętrowa pagodę i kilka dodatkowych pawilonów. Wszystko lśni jaskrawą czerwienią. Zafascynowani przyglądamy się nieznanym nam rytuałom. Wierni najpierw wachlują na siebie dym z wielkiej kadzielnicy (co zgodnie z wierzeniami ma moc oczyszczającą i uzdrawiającą), następnie obmywają ręce i usta wodą ze specjalnej fontanny, w końcu ustawiają się w kolejce do skrzynki na datki, by po wrzuceniu monety, dwukrotnym głębokim pokłonie, dwukrotnym klaśnięciu w dłonie i ponownym pokłonie, zmówić krótką modlitwę. Dużą popularnością cieszą się też wróżby. Po uiszczeniu 100 jenów (~3 PLN) należy kilkakrotnie potrząsnąć drewnianym pudełkiem, wylosować z niego jeden patyczek, odnaleźć odpowiadający mu numer szufladki, a z tej wyciągnąć karteczkę z przepowiednią. Korzystne wróżby zabiera się do domu, a pechowe można zostawić na specjalnym wieszaku. Moja wróżba okazała się nie tylko niezwykle pomyślna, ale w dodatku zapisana również po angielsku.
Przy wyjściu ze świątyni trafiamy na niezwykłe widowisko kantō matsuri. Odziani w białe majtasy i dwupalczaste skarpetobutki à la żółwie ninja wykonawcy wnoszą kilkunastometrowe konstrukcje z papierowych lampionów przyczepionych do bambusowej tyczki. Przy akompaniamencie bębnów i okrzykach widzów "dokkoisho, dokkoisho” struktura stawiana jest do pionu, a następnie przekazywana od jednego do drugiego wykonawcy. Artyści balansują chybotliwą konstrukcją na różnych częściach ciała (dłoniach, czole, ramionach, biodrach), stopniowo dodając kolejne przedłużenia do bambusowej tyczki. Całość ma kształt kolosalnego ziarnka ryżu (o długości 12 metrów i wadze 50 kg), a samo widowisko stanowi rodzaj modlitwy o urodzaj.