Między słowami, czyli nasze zmagania z japońskim
Tiziano Terzani tak opisuje swoją pierwszą lekcję japońskiego:
„- Zna pan jakieś japońskie przysłowie? – pyta [nauczyciel].
- Nie.
- Więc proszę na początek nauczyć się tego: <Kiedy wiatr wieje, wytwórcy drewnianych kadzi stają się bogaci>.
- Nie rozumiem...
- To proste - odpowiada. - Wiatr wznieca kurz, kurz oślepia, ślepcy zarabiają na życie, grając na instrumentach strunowych, struny są wyrabiane z kocich jelit, im więcej ginie kotów, tym więcej myszy biega po mieście, myszy wygryzają dziury w drewnianych kadziach, a im więcej potrzeba drewnianych kadzi, tym bardziej bogacą się ich wytwórcy. Logiczne, prawda? I tak samo logiczny jest język japoński”.*
Przez kilka pierwszych lekcji łudzimy się, że nie będzie tak źle. Nauka języków europejskich przeważnie przebiega tak samo – czyli najpierw odmiana ‘być’ i ‘mieć’. W japońskim miłe zaskoczenie – nie ma odmiany czasowników, nie ma rodzajników ani liczby mnogiej. Dwadzieścia pięć to dwa-dziesięć-pięć, a wrzesień to dziewięć-miesiąc. Ignaś już po tygodniu szkoły mruczy pod nosem ichi – ni – san (raz-dwa-trzy) przed zjazdem ze zjeżdżalni, a w sklepach i na ulicach słyszymy ciągle swojsko brzmiące „daj dziobu” (daijöbu) czyli „wszystko w porządku”. Mamy też dużo zabawy z mnemotechnicznym zapamiętywaniem japońskich słówek, bo na przykład dyplomata to gaikōkan, co po rozłożeniu na sylaby nasuwa dość kosmate skojarzenia, a tańczenie (odorimasu) faktycznie może skutkować odorem. Bawią nas też wszechobecne zapożyczenia z angielskiego, w wersji zjaponizowanej znacznie odbiegające od oryginału. Jako że w japońskim po spółgłosce zawsze występuje samogłoska (wyjątkiem jest „n”), a „l” czyta się jak bardziej jak „r”, milk to miruku, computer - konpyuuta, a ice cream - aisukurīmu.
Zimny prysznic przychodzi, gdy zaczynamy naukę liczebników. Otóż liczebnik „dwa” przyjmie zupełnie inną formę w zależności od tego, czy mówimy o dwóch chłopcach (futari), dwóch rowerach (ni-dai), dwóch drzewach (ni-hon) czy dwóch T-shirtach (ni-mai), należących odpowiednio do kategorii „ludzie”, „urządzenia”, „przedmioty cylindryczne” i „przedmioty płaskie”. Istnieją też liczebniki przeznaczone wyłącznie do liczenia porcji sushi czy mat tatami. Geneza poszczególnych kategorii jest zresztą fascynująca. Na przykład królik należy do kategorii ptaków, bo buddyjscy mnisi (którzy ze zwierząt mogli jeść tylko te latające, a nie chcieli rezygnować z króliczego mięsa) uznali że królicze uszy to w istocie skrzydła.
Czasowniki wprawdzie nie odmieniają się przez osoby ani przez rodzaje, za to wszystkie maja dwie formy: tzw. „słownikową” (stosowaną w języku potocznym) i „uprzejmą” (stosowaną w sytuacjach bardziej formalnych), zaś przeczenia i wszystkie inne formy gramatyczne tworzy się poprzez dodanie do tematu odpowiednich końcówek, które dla nas brzmią iście kosmicznie (np. –masendeshita, –nakatta czy -mashō).
Największą zmorą jest jednak japońskie pismo. Jeszcze w Brukseli nauczyliśmy się dwóch japońskich alfabetów sylabicznych (katakany i hiragany). Oba składają się z 48 podstawowych znaków i - co za rozrzutność! - odpowiadają dokładnie tym samym dźwiękom. Jedyna różnica to zastosowanie. Hiraganą zapisuje się przede wszystkim japońskie partykuły, końcówki fleksyjne itp., zaś prostszą katakaną - słowa pochodzenia obcego. Znajomość katakany ratuje nas w drogerii czy McDonaldzie, pozwalając odróżnić szampon (shanpū) od odżywki (kondishonā) czy hamburgera (hanbāgā) od sałatki (sarada). Jednak przeczytanie jakiegokolwiek zdania (poza zapisanymi hiraganą książkami dla dzieci) wymaga znajomości kanji, czyli zaczerpniętych z chińskiego ideogramów. Wszystkich kanji jest niemal 50 tysięcy, a nauczana w szkołach lista kanji „codziennego użytku” (jōyō kanji) liczy „zaledwie” 2136 znaków. W dodatku każde kanji ma kilka znaczeń i może być odczytane na kilka różnych sposobów, zależnie od kontekstu. Żeby było jeszcze trudniej, wszystkie znaki w danym zdaniu zapisywane są ciurkiem, tak więc nie wiadomo, gdzie kończy się jeden wyraz a zaczyna kolejny. Do tego w gazetach czy powieściach stosowany jest tradycyjny zapis pionowy (w kolumnach, od prawej do lewej), zaś w podręcznikach czy stronach internetowych - zapis poziomy, od lewej do prawej. Najśmieszniejsze zaś jest to, że na komputerze pisze się i tak w alfabecie łacińskim, który następnie jest automatycznie zamieniany na zapis japoński.
Tymczasem ratują nas smartfony. W supermarkecie spędzamy wieki, obfotografowując etykiety i tłumacząc je dzięki specjalnej aplikacji na angielski. Tłumaczenia są przeważnie bardzo przybliżone, ale w większości przypadków pozwalają ustalić, czy jedzenie jest przeznaczone dla dziecka, czy dla kota.
* Cyt. za: Tiziano Terzani, W Azji, Warszawa 2010, s. 104-105.