Nasz pierwszy tajfun i trzęsienie ziemi
Ulewne deszcze trwają w najlepsze. Na ten tydzień zapowiadają tajfun. Wiktor dostaje nawet wiadomość z pracy, że z powodu warunków pogodowych nie musi stawiać się w biurze (nie korzysta). Tajfun kojarzył nam się zawsze z silnym wiatrem, ten jednak objawia się ‘wyłącznie’ ulewą. Ale za to jaką! Przez bite pięć dni leje nieprzerwanie od rana do nocy. Woda w rzeczce nieopodal domu – wcześniej ledwo zakrywająca kamienie – teraz niemal sięga brzegów. Zaledwie 50 km od Tokio zalane są całe wioski. Według relacji BBC, z powodu powodzi i osuwisk ewakuowano ponad 90 tys. mieszkańców.
W takich to cudownych okolicznościach przyrody codzienne odbieranie Ignasia z autobusu szkolnego (3 km w jedną stronę) staje się nie lada wyzwaniem. Pierwszego dnia próbujemy jechać metrem, jednak po wniesieniu wózka po kilkudziesięciometrowych schodach mam sińce na udach i wszystkiego dość (dwie młode Japonki proponują wprawdzie pomoc, ale są tak delikatnej postury, że nie mam serca skorzystać). Kolejnego dnia testujemy więc autobus. W drodze na przystanek Jasiek wije się jak piskorz, próbując wyrwać mi parasolkę, a w autobusie wskakuje w zabłoconych kaloszkach na siedzenia, budząc popłoch współpasażerów. Trzeciego dnia poddaję się i pokonuję trasę pieszo, brodząc po kostki w wodzie, do której zawodzący Jasiek spuszcza co chwila a to smoka, a to zabaweczki. Tymczasem japońskie mamy – w kusych spódniczkach i sexy kaloszkach - suną w tej ulewie zupełnie nieporuszone. Swoją drogą ich młode to też zupełnie inny sort niż Jasinek i Ignasinek. Niczym żywe lalki, schludne i bezgłośne, ze spokojem obserwują świat ze swoich wózków i nosideł. W muzeum nauki (do którego wybraliśmy się z Ignasiem w weekend) bardziej od robotów i innych cudów techniki fascynują nas właśnie tutejsze maluchy, czekające karnie w długich kolejkach do muzealnych atrakcji.
Jakby deszczu było mało, w sobotę nad ranem budzi nas drganie łóżka i klekot panelowych ścian (jak dowiadujemy się później, wstrząsy miały 5,2 stopni w skali Richtera). Zgarniamy chłopaki, ale zanim udaje nam się wgramolić pod stół, jest już na szczęście po krzyku. Wracamy do łóżek, a gdy budzimy się ponownie, na zewnątrz jest w końcu piękne słońce i 28 stopni. Juppi!! Idziemy na piechotę (6 km) do Parku Yoyogi, tutejszego Central Parku, gdzie spędzamy upojne popołudnie.