Dyskretny urok jesiennych listków
I w końcu przychodzi jesień - wspaniała nagroda od natury za przetrwanie japońskiego lata. Nie obyło się wprawdzie bez tajfunów, ale po nich nadchodzi słońce i oszałamiająca eksplozja koloru. W połowie listopada zaczyna się szał koyo, czyli podziwiania jesiennych kolorowych liści - rozrywka niemal tak popularna jak wiosenne pikniki pod kwitnącymi wiśniami. Odwrotnie do sezonu wiśniowego, czerwone klony i żółte miłorzęby najpierw pojawiają się na północnej wyspie Hokkaido, a następnie powoli postępują na południe. W mediach pojawiają się codzienne aktualizacje na temat frontu koyo, a poniedziałkowe rozmowy zaczynają się od debriefingu na temat najlepszych miejsc do podziwiania kolorowych listków.
A listki faktycznie obłędne! Nie mogę się zdecydować, czy bardziej zachwycają mnie jaskrawoczerwone momiji (kloniki) w kształcie łapek Mili, czy też złote wachlarzyki ginkgo (prastarych miłorzębów). Jedne i drugie delikatne jak najszlachetniejsza koronka. Nie pierwszy już raz nachodzi mnie spostrzeżenie, że japońska natura jest zminiaturyzowana, ale też bardziej „skondensowana”. Kwintesencja piękna i witalności. Podobnie ma się rzecz z warzywami (ogórkami, bakłażanami) – znacznie mniejszymi, ale też bardziej intensywnymi w smaku od swoich zachodnich odpowiedników – a nawet z samymi ludźmi – drobnymi, niepozornymi, a żyjącymi dłużej niż jakakolwiek inna nacja.
Snując się po parkach i świątyniach, jeszcze bardziej niż drzewami zachwycamy się japońską umiejętnością celebrowania ich piękna. Ta rzadka umiejętność zatrzymania się na chwilę w szaleńczym pędzie, dostrzeżenia małych codziennych cudów czyni Japończyków prawdziwymi smakoszami życia. Choć koyo - podobnie jak wiosenne hanami - ma też swoje ciemniejsze strony.
Do podświetlanego wieczorem parku Rikugien wybieramy się (w dodatku z wózkiem!) w sobotnie popołudnie. Na miejscu okazuje się, że na podobny pomysł wpadło pół Tokio. Mrowiem tym dyrygują - wyposażeni w megafony i „miecze świetlne” (jak nasi chłopcy określają podłużne latarki) - zawiadowcy ruchu. Posuwamy się więc w żółwim tempie w jedynym dozwolonym kierunku. Co chwila z przerażeniem sprawdzamy, czy któreś z pięciorga „naszych” dzieci (towarzyszą nam dwie koleżanki Jasia i Ignasia) nie zostało porwane przez ludzką masę albo nie wpadło do stawu. Okoliczności umiarkowanie sprzyjające kontemplacji…
W kolejny weekend decydujemy się na znacznie rozleglejszy Shinjuku Gyoen – tokijski odpowiednik Central Parku i jedno z naszych ulubionych miejsc w Tokio. Chłopcy jak szczeniaki tarzają się po równo przystrzyżonych trawnikach, a my z rozczuleniem przyglądamy się idealnym japońskim rodzinkom pozującym do zdjęć pod kolorowymi drzewami. Ona najczęściej w płaszczyku w stonowanym kolorze, on w stylowym kaszkiecie, dzidzio w kamizelce (chłopcy) lub gustownej sukience (dziewczynki). Po 15 minutach robi nam się jednak szkoda maluchów, które zamiast biegać, przekazywane są z rąk do rąk i zmuszane do ciągłego uśmiechu. Sweet focia na Instagramie okazuje się ważniejsza od samego doświadczenia…
Mimo to na myśl, że to nasza ostatnia jesień w Japonii (tak, tak, latem wracamy do Europy) nachodzi mnie iście japońska melancholia przemijania.
Już jesień czy to wszystko jest życiem małej cykady
Buson (1755)