Uciekając przed tajfunami, czyli wypad na półwysep Izu
Dopiero co były wakacje, a tu chłopaki znowu mają 2 tygodnie wolnego (tak, tak - ku naszej rozpaczy, w szkole francuskiej jest więcej dni wolnych niż szkolnych). Żeby się nie pozabijać w domu, postanawiamy spędzić tydzień na malowniczym półwyspie Izu, jakieś 100 km na południe od Tokio. Wyruszamy z jednodniowym opóźnieniem, czekając aż nad Tokio przewali się tajfun. Sceneria zapiera dech w piersiach: wijąca się nad samym oceanem autostrada, schodzące do wody wzgórza, śmigający na falach surferzy. Nie na darmo Izu przyrównuje się do włoskiego wybrzeża Amalfi.
Sielanka nie trwa jednak długo. Uroczy domeczek w okolicach Atami - dla niepoznaki nazwany „Beach House” - okazuje się w istocie domkiem dróżnika. Co 10 minut całym lokum rzuca jak przy porządnym trzęsieniu ziemi. Chłopaki zachwycone, my trochę mniej, zwłaszcza że po raz pierwszy od wielu lat zarezerwowaliśmy aż 6 nocy w jednym miejscu.
Braki lokalowe postanawiamy nadrobić pyszną kolacją. Z okien samochodu miasteczko jawiło nam się co najmniej jako japoński Neapol. Przy bliższej inspekcji okazuje się jednak, że jedyne lokalne atrakcje to stacje benzynowe i fastfoody. Chłopaki decydują się na lokalną hamburgerownię, ale – jak to ujmuje Jasiek – „nawet hocek [soczek] jest hydny [ohydny]”. Jak niepyszni ruszamy w drogę powrotną – 2 kilometry nieoświetloną, miejscami niemal pionową drogą. Przezorna Mila włącza syrenę, żebyśmy nie umknęli uwadze mijających nas samochodów. W Tokio nie mamy telewizji, więc resztę wieczoru z zafascynowaniem oglądamy japońskie teleturnieje, poziomem idiotyzmu dorównujące chyba tylko telewizji włoskiej. Po ostatnim pociągu o 23:30 udajemy się do łóżek, ale już punkt 5:00 następuje brutalna pobudka i tym razem wyjątkowo nie jest to nasza „akaczanka” (jak nazywamy pannę Milę, zainspirowani japońskim określeniem niemowlaka - akachan: aka = czerwone, chan – słodziactwo).
Na dworze szaruga i ziąb, ale „nie ma zmiłuj”. Obiecaliśmy chłopakom rejs po jeziorze w nieodległym Hakone – górskim kurorcie, popularnym ze względu na gorące źródła i idealny widok na gorę Fuji (jeszcze się nie załapaliśmy). Bez entuzjazmu ładujemy się na statek, a tu niebo znienacka się przeciera i naszym oczom ukazuje się majestatyczny Fuji-san. Niespodzianka to tym milsza, że przy poprzednich podejściach do świętej góry zawsze trafialiśmy na gęstą mgłę.
Zimno okropnie, ale nie obejdzie się bez selfie przed słynną „pływającą” bramą torii na brzegu jeziora Ashi. Na zdjęciach „unosząca” się na wodzie brama urzeka niezwykłym spokojem. W rzeczywistości po fotkę trzeba odstać swoje w długiej, wielojęzycznej kolejce. Pniemy się jeszcze do – położonego na wzgórzu - głównego budynku świątyni. Spowite we mgle ogromne cedry nadają miejscu tajemniczości i magii.
Do domku dróżnika nie uśmiecha nam się wracać. W pobliżu Ito – trochę dalej na południe – udaje nam się znaleźć bardzo okazyjny ryokan z onsenem. Problemem okazuje się tylko dostanie się na miejsce. Stroma, nieoświetlona serpentyna w środku lasu, która zaproponował nam nasz pomysłowy GPS, wydaje się zbyt wąska nawet dla jednego samochodu. A tu co chwila trafiamy na pomykające w przeciwnym kierunku furgonetki. Jakimś cudem docieramy jednak na miejsce w nienaruszonym stanie. Dzień kończymy w onsenie i jest cudnie.
Budzi nas ulewny deszcz. Niestety miejscowe muzeum sztuki współczesnej – bardzo zachwalane przez przewodniki – akurat w środy nieczynne. Postanawiamy więc wrócić do Atami, którego muzeum sztuki azjatyckiej podobno również warte grzechu. Pniemy się, zdaje się, pionową drogą na sam szczyt królującego nad Atami wzgórza. Kilka razy mamy wrażenie, że samochód fiknie koziołka do tylu. Niestety, gdy w końcu docieramy do celu, na bramie wejściowej trafiamy na informację, że akurat tego dnia odbywa się zmiana wystawy. Hmmm – żeby nie ująć tego dosadniej – 2 godziny w samochodzie na nic... Na osłodę trafia nam się klimatyczna świątynka shinto z drugim najstarszym w Japonii - liczącym ponad 2 tysiące lat – drzewem kamforowym. Kolos ma aż 23 metry średnicy i w dodatku spełnia życzenia.
Highlightem dnia okazuje się jednak – zauważona zupełnie przypadkiem – kafejka Kinowa. Wesołe, jasne wnętrze z kącikiem dla dzieci i mini-onsenem, przesympatyczna rodzina właścicieli, a przede wszystkim najwspanialsze dania z warzyw, jakich zdarzyło nam się doświadczyć w Japonii.
Kolejnego dnia w końcu wychodzi wspaniałe słońce. Chcemy więc wyruszyć trochę wcześniej niż zwykle. Jednak Ignasia – który na ogół jest w naszej rodzinie największym skowronkiem - nie da się wyciągnąć z łóżka. W trakcie śniadania pokłada się nieżywy na kanapie, a przez resztę dnia marudzi jak przymuszony do wakacji z rodzicami nastolatek. Nic mu się nie podoba. Ani Kawazu Nanadaru – piękny leśny szlak, pełen atrakcji dla małych piechurów - wspaniałych wodospadów, wiszących mostów, stromych schodów („Łee, 30 metrów to wcale nie tak dużo jak na wodospad”). Ani zapierające dech wybrzeże Jogasaki z ogromnymi falami rozbijającymi się o przybrzeżne skały („A czemu nie można się kapać?”).
Za to Jasiek maszeruje jak najdzielniejszy chodziarz. Bez jednego mruknięcia pokonuje obie kilkukilometrowe trasy. Również panna Mila spisuje się wzorowo, drzemiąc smacznie w nosidle. Już jakiś czas temu zauważyliśmy ciekawą prawidłowość – gdy jedno z naszych dzieci ma gorszy dzień, pozostałe zachowują się bardziej litościwie, chyba podświadomie czując, ze nie mogą nas całkowicie wykończyć. Kiedy po powrocie do hotelu Ignaś odmawia wizyty w onsenie, zastanawiamy się, czy nie jechać z nim do szpitala. Dopiero gdy rzuca się do ładowania tableta, który poprzedniego wieczora miał jeszcze 50% baterii, odkrywamy że pół nocy spędził wpatrzony w ekran.
Rekwirujemy nieszczęsny tablet (odtąd będzie udostępniany jedynie na długie przejazdy samochodowe) i rano odzyskujemy naszego normalnego, radosnego synka. Wyciągiem krzesełkowym wciągamy się na górę Ōmuro – wygasły wulkan w kształcie odwróconej miseczki ryżu. Widok ze szczytu zapiera dech. Pod stopami intensywnie zielony 300-metrowy krater. W tle skrzący się w słońcu ocean i majestatyczne góry, w tym oprószony pierwszym w tym roku śniegiem Fuji-san. Spróbujemy wrócić tu w lutym, gdy obywa się ceremonia yamanaki – podpalenia góry.
Po południu ponownie próbujemy sił w muzeum w Atami. Tym razem mamy więcej szczęścia. Od samej kolekcji (głownie utensylia do ceremonii herbacianej) większe wrażenie robi na nas architektura muzeum, łącząca minimalizm z elementami iście futurystycznymi. Całość zaliczamy w tempie ekspresowym, bo tym razem opcję mędzenia włączył Jasiek.
Niestety na weekend znowu zapowiadają tajfun, więc – po kolejnej wizycie w café Kinowa - ruszamy do Tokio.
Wypad krótszy niż planowaliśmy i nie bez drobnych wpadek, ale i tak było super!