Ciąża po japońsku
Gdy zakładaliśmy bloga „We czworo przez świat” nie przypuszczaliśmy, że dwa lata później nasza rodzina po raz kolejny się powiększy. Jako że z małą Milą jest nas pięcioro, myślimy nad nową nazwą bloga :)
A jak wygląda ciąża po japońsku?
Pierwsza wizyta u ginekologa zaskakuje bezpośredniością. Żadnych tam gratulacji czy zachwytów nad słodziutkim zarodkiem. Zamiast tego pani ginekolog bez ogródek pyta, czy ojcem dziecka jest mój mąż oraz czy życzę sobie ciążę przerwać, czy też utrzymać (w Japonii aborcja jest legalna ze „względów społeczno-ekonomicznych”, a więc w praktyce na życzenie, choć w przypadku mężatek niezbędna jest zgoda męża). W czasie następnej wizyty - kolejna niespodzianka. Okazuje się, że genetyczne badania prenatalne - w Europie przeprowadzane rutynowo - w Japonii nadal są rzadkością i kosztują fortunę. Dla spokoju ducha przesyłam próbki krwi do badania w belgijskim laboratorium (niech żyje globalizacja!).
Kolejne comiesięczne kontrole nie różnią się znacząco od tych w Polsce czy Belgii. Dużo większy nacisk kładzie się jednak na kontrolę wagi przyszłej mamy. Znajome Japonki z dumą opowiadają, jak to po wyjściu ze szpitala ważyły mniej niż przed ciążą. Podobno japońscy lekarze „zezwalają” na przybranie średnio jedynie 6-8 kg w czasie całej ciąży, co skutkuje znacznie wyższym niż w Europie odsetkiem noworodków o niskiej wadze urodzeniowej. Na szczęście oczekiwania wobec gaijinek są mniej wyśrubowane, choć i mój kształcony w USA lekarz pół żartem, pół serio napomyka, że jeśli nie zapanuję nad przyrostem wagi, będziemy musieli zakończyć współpracę.
Co ciekawe, mimo że nawet dziewięciomiesięczna ciąża jest u Japonek ledwo widoczna, większość proponowanych w sklepach ubrań ciążowych to bezkształtne suknie namioty w rozmiarze XXL. Mój okazały brzuch budzi spore zainteresowanie, graniczące z konsternacją („cóż ta słonica robi na rowerze!”). Nie gwarantuje jednak wolnego miejsca w środkach komunikacji miejskiej. Mimo że podpadam pod dwie uprawnione kategorie (ciężarna i podróżująca z małym dzieckiem) i dysponuję sygnalizującym ciążę różowym breloczkiem, miejsca sporadycznie ustępują mi starsze panie, podczas gdy młode byczki nieporuszone wpatrują się w ekrany swoich komórek.
Pozytywnym zaskoczeniem jest natomiast całkowita wolność żywieniowa. Sprawdzam z trzema niezależnymi lekarzami i każdy potwierdza, że – z wyjątkiem tytoniu i alkoholu – jeść mogę, co mi się żywnie podoba. Sushi – proszę bardzo, oby tylko było świeże. Sałatka na mieście – jak najbardziej, japońskie warzywa są ponoć wolne od toksoplazmozy, mam się tylko nie spoufalać z kotami. Dojrzewające sery – nie ma problemu, sprzedawane w Japonii pochodzą z pasteryzowanego mleka. To miła odmiana po Europie, gdzie przez sam fakt bycia w ciąży przyszła matka czuje się jak potencjalna zabójczyni.
Przyznaję, że najbardziej obawiałam się porodu à la japonaise. Nasłuchawszy się opowieści o dzielnych Japonkach rodzących w bólu i ciszy, z przerażeniem zastanawiam się, czy sprostam wyzwaniu. Znieczulenie - postrzegane w Japonii jako szkodliwa dla dziecka fanaberia i osobista porażka dla matki - dostępne jest jedynie w nielicznych prywatnych szpitalach, a i wówczas przeważnie tylko w godzinach pracy lekarza. Na wszelki wypadek płacimy krocie za jednego z dwóch lekarzy w mieście gwarantujących epidural „na życzenie”, bo „co jeśli poród będzie trwał półtorej doby”. Ostatecznie nasza córeczka rodzi się zaledwie 3,5 godziny po pierwszym skurczu, a całe doświadczenie jest nader budujące. Wszystko odbywa się dużo bardziej naturalnie niż w Belgii. Bez wchodzenia w technikalia, 2 dni po porodzie czuję się lepiej niż 2 tygodnie po wydaniu na świat Ignasia i Jaśka. Jedyny bemol to fakt, że zaraz po narodzinach porywają Milę na badania i nie widzimy jej aż do kolejnego karmienia.
Tak jak poród pozytywnie nas zaskakuje, tak pobyt w szpitalu po raz kolejny (tu wrażenia z naszej pierwszej hospitalizacji) okazuje się męczarnią. Pokój jest wprawdzie luksusowy, a pielęgniarki przemiłe, ale nie do zniesienia jest nieustanny korowód personelu – a to żeby w środku nocy wręczyć mi broszurę o karmieniu piersią, a to opróżnić kosz na śmieci, a to po podpis na entym już dokumencie. W nocy nie ma mowy o spaniu, bo – zgodnie z japońskimi wytycznymi – noworodka należy karmić co najmniej co 3 godziny. Gdy zaś dziecka nie udaje się obudzić, świeżo upieczonej mamie na pobudzenie laktacji aplikuje się masaż piersi (brrr!).
Japonki pozostają w szpitalu średnio przez pięć dni (a kolejny miesiąc tradycyjnie spędzają w rodzinnym domu, gdzie noworodkiem zajmuje się babcia). Jako że w ocenie lekarzy obie z Milą jesteśmy genki (w formie), udaje nam się czmychnąć już po 36 godzinach. W domu stanowczo najlepiej!