Ostatnie japońskie wakacje
Długo zastanawialiśmy się, dokąd wybrać się w naszą ostatnią (przynajmniej w najbliższej przyszłości) japońską podróż. Poza Okinawą cały czas nie wyściubiliśmy nosa poza główną japońską wyspę Honshu. Tymczasem pozostałe trzy wyspy – północna Hokkaido oraz Kyushu i Shikoku na południu – zachwalane są jako istne cuda natury. Nic to – będziemy mieli, po co wracać. Wszak nie możemy wyjechać z Japonii bez pożegnania się z Kioto.
Ponieważ przy piątce uczestników bilety na shinkansen to już spory wydatek (w Japonii zniżkowe bilety przysługują z jakiegoś powodu tylko zagranicznym turystom), tym razem decydujemy się na podróż samochodem. Ma to tę zaletę, że po drodze możemy zahaczyć o półwysep Izu, gdzie kusi nas niedawno otwarte "obserwatorium sztuki", stworzone przez fotografa i architekta Hiroshi Sugimoto. Bilety kupiliśmy z ponad miesięcznym wyprzedzeniem (jak do wielu japońskich atrakcji, również i tu nie da się wejść z marszu). Pech chce, że akurat w dniu wizyty leje jak z cebra, a dzieci nie są w środku mile widziane. Zamiast planowanego spaceru w pięknych okolicznościach przyrody, kisimy się więc na zmianę w samochodzie z całą trójką. Samo miejsce jest za to absolutnie magiczne. Na porośniętym cytrusowym gajem wzgórzu porozrzucane są „od niechcenia” minimalistyczne konstrukcje z drewna, szkła i metalu. W tle majestatyczny Pacyfik. Do „zwiedzania” nie ma tu wiele. „Unosząca się” na falach szklana scena teatru Noh. Prowadząca prosto do morza galeria w formie tunelu. Kilka morskich pejzaży Sugimoto. Całość sprzyja wyciszeniu i kontemplacji.
Dla równowagi bezpośrednio po świątyni piękna odwiedzamy świątynię kiczu i brzydoty, czyli upiorkowy dyskont Don Quijote. W Donki (jak pieszczotliwie zwą ten przybytek Japończycy) dostać można wszystko - od jedzenia i kosmetyków po ubrania, zabawki i elektronikę. Sęk w tym, że znalezienie akurat tego, po co się przyszło graniczy z cudem, no bo jak tu odgadnąć, że klocki lego będą akurat przy zabawkach sado-maso.
Nadal leje, więc popołudnie spędzamy, taplając się w hotelowym „basienie” i „onsienie”, obiecując sobie ambitniejszy grafik na kolejny dzień. Niestesty nazajutrz deszczowi towarzyszy dodatkowo wichura i ziąb. Na plażę Shirahama – znaną z przycupniętej na skale bramy torii – wypuszcza się więc wyłącznie ekspedycja męska. Dla surferów raj, ale chłopcy ledwo trzymają pion.
No nic, może zabierzemy dzieci do oceanarium? Niestey okazuje się, że pokazy odbywają się na swieżym powietrzu. Odpuszczamy również groty, klify i kolejkę linową. Tak naprawdę chcemy tylko coś zjeść (na śniadanie były mini-porcyjki płatków w filiżankach do herbaty). Ruszamy w kierunku najbliższego miasta - położonej na samym krańcu półwyspu Izu Shimody. To tutaj w 1854 r. przybyła amerykańska „czarna flota” pod dowództwem Matthew Perry’ego, zmuszając Japończyków do zakończenia ponad dwustuletniej izolacji i otwarcia się na kontakty handlowe z Zachodem. To tu również zainstalował się pierwszy amerykański konsul, a historia jego związku z lokalną gejszą stanowiła inspirację dla opery „Madame Butterfly”. Przymuszona do romansu dziewczyna po wyjeździe kochanka była podobno dotkliwie prześladowana przez miejscowych, co ostatecznie doprowadziło ją do samobójczej śmierci.
Na zdjęciach znajomych miasteczko zachwycało reklamowymi obrazkami: lazurowa woda, bielusieńkie plaże, tradycyjne elewacje w stylu namako (biała gipsowa „kratka” na czarnym tynku), urocze knajpki przy historycznej uliczce Perry Road. W deszczu wszystko to wygląda szaro i smętnie, a urocze knajpki - mimo lunchowej pory – okazują się zamknięte na cztery spusty. Gdy w końcu, ociekający deszczem, znajdujemy jedyny chyba otwarty przybytek, okazuje się, że kręcą tam akurat materiał do jakiegoś japońskiego programu rozrywkowego. I tak to jako rodzina debiutujemy w japońskiej telewizji. (Ja mam już na koncie występ w dokumencie na temat mieszkających w Japonii obcokrajowców, gdzie zostałam przedstawiona jako gaijinka-dziwaczka, preferujaca pierożki gyoza w wersji wege).
Bez większego żalu opuszczamy deszczowy Półwysep Izu i ruszamy w kierunku Kioto. Z każdym kilometrem robi się coraz jaśniej i cieplej. Za to panna Mila wyraźnie daje nam do zrozumienia, że długa jazda samochodem to nie jest coś, co tygrysy lubią najbardziej. Ostatnią godzinę spędza, wijąc się jak piskorz, na moich kolanach. Do Kioto docieramy mocno wymęczeni i z duszą na ramieniu zmierzamy do wynajętego przez Airbnb lokum. Tym razem jesteśmy jednak zaskoczeni in plus – wszystko jak w opisie, a do tego bonus w postaci samonapełniającej się i utrzymającej temperaturę wody wanny.
W Kioto byliśmy już dwa lata temu i zaliczyliśmy większość żelaznych atrakcji, przedzierając się z jednego krańca miasta na drugi zatłoczonymi autobusami (sieć metra jest tu rozwinięta dużo słabiej niż w Tokio). Tym razem przyjeżdzamy więc bez konkretnego planu, nastawiając się na niespieszne chłonięcie atmosfery a nie na odhaczanie kolejnych „must-sees”.
Kioto ma zupełnie inny klimat od Tokio. Miasta te są trochę jak Kraków i Warszawa. To Kioto – które przez ponad tysiąc lat było stolicą Japonii – do dziś uznawane jest przez Japończykow za kulturowo-historyczne serce kraju. To tu ciągną wycieczki szkolne i poszukujący „autentycznej Japonii” turyści. Co ciekawe, Kioto przez zupełny przypadek uniknęło losu Hiroszimy u schyłku II wojny światowej. Choć było celem numer jeden na amerykańskiej liście miast do likwidacji, zostało ocalone dzięki wstawiennictwu … amerykańskiego ministra wojny, który darzył miasto (ponoć miejsce swojej podroży poślubnej) szczególnym sentymentem. Z nową, zaledwie 150-letnią stolicą Japonii los obszedł się mniej litościwie. W samym XX wieku Tokio dwukrotnie powstawało jak feniks z popiołów - najpierw po wielkim trzęsieniu ziemi i pożarze z 1923 roku, potem po amerykańskich nalotach z 1945 roku – by pod koniec lat siedemdziesiątych stać się największą metropolią świata. Pisarz Junichiro Tanizaki - apologeta Kioto, do którego przeprowadził się po tokijskim trzęsieniu ziemi z 1923 r. – w powieści „Makioka Sisters” zestawia coroczny rytuał podziwiania kwitnących wiśni w kiotyjskiej świątyni Heian miejskiej dżungli Tokio, gdzie jedyną atrakcję stanowią zakupy w nowoczesnych centrach handlowych Ginzy. Tokio to nowoczesność, pieniądz, pędzący salarymani i wyalienowani otaku. Kioto to tradycja, elegancja, stare świątynie (jest ich tu ponad 2 tysiące) i eteryczne gejsze (zwane geiko). Oczywiście to uproszczenia – bo i w Tokio zdarzają się miejsca (np. nasza ukochana dzielnica Yanaka), gdzie czas jakby zatrzymał się w miejscu, zaś w Kioto poza ścisłą starówką również można trafić na zalew betonu – ale oddają istotę rzeczy.
Poniżej przedstawiamy nasz subiektywny przedwodnik po kiotyjskich must-sees:
Najbardziej klimatyczne
Historyczne dzielnice Higashiyama i Gion
To tu – błądząc bez celu wieczorną porą - najłatwiej poczuć ducha dawnej Japonii. Stara zabudowa w obu dzielnicach przetrwała w niemal nienaruszonym stanie. Labirynt wąskich uliczek. Piękne, drewniane herbaciarnie. Wysmakowane restauracje serwujące japońską haute cuisine, czyli wielodniowe posiłki kaiseki. Jako cudzoziemcy i w dodatku posiadacze trójki dzieci, podglądamy jedynie, co dzieje się wewnątrz przez wiszące w wejściach zasłony noren. Pocieszamy się, że do większości tych przybytków i tak trzeba być wprowadzonym przez stałych bywalców. W czasie poprzedniego pobytu nawet w zupełnie niepozornie wygladajacej „susharni” trafiliśmy na tabliczkę o treści „Foreigners visiting ban – you guys are not so welcome”. Trafia nam się za to kilka ulotnych spotkań „oko w oko” z maiko (gejszami praktykantkami), przemykającymi jak spłoszone łanie w wysokich drewnianych sandałach.
Scieżka filozofów
Dwukilometrowa ścieżka wzdłuż obsadzonego wiśniami kanału była podobno ulubionym miejscem rozmyślań XIX-wiecznego filozofa Kitarō Nishidy, który właśnie tędy zmierzał codziennie do pracy na Uniwesytecie Kiotyjskim. W czasie kwitnienia wiśni miejsce to przeżywa prawdziwe oblężenie, ale poza sezonem jest tu błogo i spokojnie. Gdyby nie trójka milusińskich, można by się faktycznie zadumać nad sensem tego wszystkiego. Więcej turystów odwiedza świątynie znajdujące się na obu krańcach scieżki. Od strony północnej: Srebrny Pawilon – młodszy i skromniejszy (nigdy zresztą nie pokryty srebrem) kuzyn Złotego Pawilonu (o którym poniżej). Od strony południowej: monumentalną świątynię Nanzen-ji, z pozostałościami (zdawałoby się rzymskiego, a w istocie XIX-wiecznego) akweduktu. Ale warto zajrzeć też do mniejszych swiątynek rozsianych wzdłuż trasy. Często to właśnie te pomijane przez tyrystów miejsca mają najwięcej uroku.
Najbardziej oblegane
Złoty Pawilon
Gdybyśmy ze wszystkich kiotyjskich świątyń mieli wybrać tę jedną, byłby to chyba właśnie Złoty Pawilon. Pyszna złota elewacja skrzy się w słońcu i malowniczo odbija w otaczającym budynek stawie. Nad brzegiem niespiesznie przechadzają się czaple. Wokół rozpościera się idealnie wypielęgnowany ogród, w którym żaden kamyk nie jest pozostawiony przypadkowi. Całość zachwyca nie tyle skalą co perfekcyjną harmonią i atmosferą spokoju. I to mimo ścisku tak straszliwego, że po ogrodowych ścieżkach tupta się gęsiego pod okiem specjalnych „kierowniczych ruchu”. Powstały pod koniec XIV wieku budynek wielokrotnie trawiły pożary, po raz ostatni w 1950 roku, kiedy to został celowo podpalony przez niezrównoważonego psychicznie mnicha. W czasie procesu nie grzeszący podobno urodą, jąkający się młodzieniec wyznał, że nie był w stanie znieść piękna świątyni. Wydarzenie to stało się inspiracja dla głośnej powieści „Złoty Pawilon” Yukio Mishimy.
Kiyomizu-dera
Królujaca nad dzielnicą Higashiyama świątynia jest podobno najbardziej zatłoczoną kiotyjską atrakcją. Prowadzące do niej uliczki pełne są kramów z lokalnym rękodziełem i ratytasami. Nas najbardziej zafrapowały intensywnie złote lody i czarki do herbaty w cenie małego samochodu. W tłumie turystów przeważają wycieczki szkolne (od zabytków zdecydowanie bardziej zainteresowane panną Mila) oraz Chinki i Koreanki w wypożyczonych kimonach (stylizacja na gejszę to jedna z głównych kiotyjskich atrakcji turystycznych). Monumentalna świątynia z „zawieszonym” w powietrzu tarasem widokowym faktycznie zapiera dech, mimo że trafiamy akurat na remont. Aż trudno uwierzyć, że ta kolosalna konstrukcja powstala bez użycia nawet jednego gwoździa. Rozposcierajacy się stąd widok na miasto jest niezwykły, a musi robić jeszcze większe wrażenie wiosną i jesienią, gdy porastające wzgórze wiśnie i klony wybuchają kolorem.
Fushimi Inari
Największy z ponad 30 tysięcy japońskich chramów poświęconych shintoistycznemu bóstwu ryżu Inari, położony u podnóża świętego wzgórza. Na szczyt prowadzi sieć ścieżek okolonych 10 tysięcami (!) intensywnie czerwonych bramami torii. Co ciekawe, każdy może taką bramę ufundować, tym samym zapewniając sobie pomyślność w interesach (Inari to również bóstwo płodności, biznesu i ogólnie pojętej pomyślności). Enigmatyczne czarne napisy z tyłu bram to - wbrew pozorom - żadne mądre sentencje, a nazwy fundatorów właśnie. Dwa lata temu polegliśmy już na początku trasy, zniechęceni tłumami turystów i koniecznością wciągania jaśkowego wózka po niekończących się schodach. Tym razem niemal czteroletni Jasiek jest już zaprawionym piechurem, a i turystów wieczorem jak na lekarstwo. Bez dzikich hord, miejsce jest jeszcze bardziej magiczne. Suniemy niemal pustymi korytarzami z bram torii, wsłuchując się w odgłosy otaczającego lasu: poruszane wiatrem drzewa, szemrzące strumyki, pohukiwania sowy. Atmosfery dodaje jeszcze przenikające przez szczeliny miedzy bramami światło latarń. Co jakiś czas mijamy mniejsze świątynki, z figurkami lisów (będących wysłannikami bóstwa Inari) i zostawionymi przez pielgrzymów miniaturowymi torii, przypominającymi trochę krzyże wotywne z góry Grabarki czy litewskiej Góry Krzyży. Gdy zatrzymujemy się przy punkcie widokowym, z popłochem stwierdzamy jednak, że to dopiero połowa drogi. Komary tną bez litości, a od taszczenia panny Mili (ja) i 20 kg sprzętu fotograficznego (Wiktor) odpadają nam plecy. W dodatku jest już niemal całkowicie ciemno, a tabliczki wzdłuż trasy ostrzegają przed grasującymi po zmroku dzikami. Strzelamy fotkę i zawracamy – zarządzamy z Wiktorem. Tymczasem nasze chłopaki jednogłośnie odmawiają zejścia. „My chcemy wejść, my chcemy wejść” skandują nie znoszącym sprzeciwu głosem. Nie przekonuje ich nawet obietnica lodów. Radzi nieradzi pniemy się więc za Jaśkiem-latarnikiem (jak zawsze przezorny, zabrał ze sobą latarkę) i Ignasiem-przewodnikiem (na tej trasie ma największe doświadczenie, bo rok temu był tu dodatkowo z Babką i Dziadkiem). Szczyt nie robi wprawdzie większego wrażenia (ot, kolejna świątynka), ale sam spacer jest absolutnie czarowny. W drodze powrotnej mijamy jakąś międzynarodową grupę turystów. Z politowaniem przyglądają się chłopcom i nie bardzo chcą wierzyć naszym tłumaczeniom, że ta nocna przechadzka to nie do końca nasza inicjatywa.
Z dala od zgiełku miasta
Arashiyama
Położona na zachodnim krańcu Kioto Arashiyama to zielone płuca miasta. Główną atrakcją – przyciagajacą zwłaszcza amatorów fotografii - jest tutejszy bambusowy las. Las czy też raczej gaj jest wprawdzie niewielki, ale mimo to sprawia niemal surrealistycznie wrażenie. Zielone łodygi zdają się zrobione z plastiku, a falując na wietrze, wydają specyficzny szumiąco-skrzypiący dźwięk, który został zresztą wpisany przez japońskie ministerstwo środowiska na listę „stu dźwięków Japonii” (obok letnich koncertów cykad czy bicia buddyjskich dzwonów). W Japonii bambus uważany jest za symbol siły i żywotności (jest to ponoć najszybciej rosnąca roślina na świecie, odporna na złamania i trzęsienia ziemi). Dlatego też przy bambusowych gajach często zakłada się świątynie. Również w Arashiyamie bambusy sąsiadują z buddyjską świątynią. Tenryuji to jedna z pięciu kiotyjskich „wielkich świątyń zen”, szczycaca się bajkowym wprost ogrodem. Ale będac w Arashiyamie warto też zapuścić się w mniej oblegane przez turystów rejony. Nas najbardziej urzekł spacer na północ od głównych turystycznych atrakcji. Trzykilometrowa trasa wiedzie przez wiejskie krajobrazy, upstrzone a to senną świątynką a to rodzinną knajpką. Właśnie w takim mikroskopijnym przybytku – w którym jesteśmy zresztą jedynymi klientami - trafiamy na godny trzygwiazdkowej restauracji lunch z tofu w roli głównej. Jest też doskonale zachowana drewniana uliczka z zabudową z końca XIX wieku. Najwieksza perełka – świątynia Otagi Nenbutsu-ji - znajduje się na samym końcu trasy. Błądzimy urzeczeni – i zupełnie sami – wśród 1200 kamiennych uczniów Buddy. Trudno znaleźć dwie takie same postaci: jeden zamyślony, drugi – roześmiany z czarka sake, trzeci - rozgniewany. A to dlatego, że każdą figurkę wykonał inny rzeźbiarz-amator. W latach osiemdziesiątych główny kapłan świątyni – sam będący profesjonalnym rzeźbiarzem – poprosil wiernych o taki właśnie oryginalny wkład w odbudowę swiątyni po niszczycielskim tajfunie z 1950 roku. I pomyśleć, że trafiliśmy tu niemal przez przypadek. Przewodniki wypowiadają się o tym miejscu bez większych zachwytów, a toć to najbardziej pojechana z 2 tysięcy kiotyjskich światyń.
Trasa Kurama-Kibune
Trafiamy ty dzięki chłopcom, którzy wobec wyboru zamek czy kolejny (zaledwie dzień po Fushimi Inari) „hike”, ku naszemu zaskoczeniu, wybierają to drugie. I wybór ten okazuje się strzałem w dziesiątkę. Startujemy w miasteczku Kurama, kilkanaście kilometrów na północ od Kioto. To maleńka senna mieścina, gdzie czas zdaje się stać w miejscu. Przy parkingu wita nas gigantyczny posąg o czerwonej twarzy i dłlugaśnym nosie. To niejaki tengu – mityczna istota zamieszkująca góry i lasy, którego król urzęduje właśnie na górze Kurama (Kurama-yama). Sama zaś góra czczona jest przez Japończyków jako obdarzona szczególną energią. To nie przypadek, że właśnie tu narodziła się holistyczna metoda leczenia reiki, mająca usuwać zaburzenia energii Za namową chłopców, pierwszy etap trasy pokonujemy przedpotopową kolejką. Przyzwyczajeni do towarszystwa turystów, ze zdumieniem stwierdzamy, że jesteśmy jedynymi niejapońskimi pasażerami. Dalej pniemy się już na własnych nogach wśród soczyście zielonego lasu. Mijamy buddyjską świątynię Kurama-dera (zaliczaną podobno do skarbów narodowych Japonii) i jakieś mniejsze świątynki i pagody. Na szczycie odpoczywamy chwilę wśród plątaniny ogromnych cedrowych korzeni i ruszamy w dół, w kierunku położonej po przeciwnej stronie góry wioski Kibune. Ostatnie kilkaset metrów jest dość strome, ale widoki zapierają dech. Gigantyczne powalone cedry, piękna panorama okolicznych wzgórz.
Jakby atrakcji było mało, w wiosce trafiamy na japoński letni specjał, czyli „pływajacy” makaron somen. Sadowimy się wygodnie na drewnianej platformie zawieszonej dosłownie kilka centymetrów nad przepływajacą poniżej rzeką i wyławiamy płynące w przeciętej łodydze bambusa cienkie nitki makaronu. Po 15 minutach kolor makaronu zmienia się na różowy – to znak, że uczta zbliża się ku końcowi. Świetna zabawa, a i makaron – mimo że zimy – okazuje się zadziwiająco pyszny.
Dla smakoszy
Targ Nishiki
Zwany kiotyjską spiżarnią, choć wśród odwiedzających przeważają turyści. Dostać tu można wszystko. Stwory morskie o najdziwniejszych formach. Twarde jak drewno kawałki suszonego tuńczyka bonito. Pikle warzywne we wszystkich możliwych kolorach. Tofu świeże, suszone i smażone. Chłopcy po 3 latach w Japonii bezbłędnie rozpoznają większość produktów i chętnie kosztują japońskich specjałów, a to świeżo przygotowanego sushi, a to słodkiego omletu tamagoyaki.
Kurs gotowania u Emi-sensei
Emi-sensei poznaliśmy przy okazji poprzedniej wizyty w Tokio i od tego czasu stała się ona po trosze naszą „japońską babcią”. Zgodnie z japońską tradycją, dwukrotnie w ciągu roku wysyłamy sobie życzenia i drobne upominki, a w czasie letnich upałow i zimowych mrozów dopytujemy o zdrowie domowników. Z przyjemnością wracamy do jej przytulnego, drewnianego domu niedaleko ścieżki filozofów. To tu Emi przyjmuje przedstawicieli wszystkich chyba nacji chcących dowiedzieć się więcej o kiotyjskiej kuchni i zwyczajach. Zaczęło się niewinnie. Pewnego dnia 13 lat temu została poproszona o przedstawienie japońskiej kuchni studiującym w Kioto cudzoziemcom. Dwa lata później o jej lekcjach gotowania napisał przewodnik „Lonely Planet”. Dzisiaj Uzuki cooking class jest według Tripadvisor jedną z największych atrakcji w Kioto, a kartki od byłych uczniów zdobią kuchenne ściany. Mimo drobnej postury i nie pierwszej już młodości, energii i optymizmu mogłaby Emi pozazdrościć niejedna nastolatka. Uwija się w kuchni, co jakiś czas wybuchając perlistym śmiechem, a angielskie wypowiedzi ubarwia sobie tylko zrozumiałymi japońskimi wstawkami. Choć na półkach leży masa albumów o europejskiej sztuce i historii, Emi większość życia spędziła w swoim ukochanym Kioto. Z pasją opowiada o wyższosci kuchni kiotyjskiej nad tokijską. Gdy z dumą pokazuję jej zdjęcie - przygotowanych wedle jej przepisu – roladek z yuby (skórki tofu), deliktanie zwraca mi uwagę, że zgodnie z „estetyką kiotyjską” dekoracje z marchewkowych kwiatków powinny być nieco bardziej subtelne. Nasze dzieci stają na wysokości zadania i nie demolują niczego w mikroskopijnym salonie. Chłopcy przygotowują dla Emi-san laurki i bez słowa sprzeciwu pałaszują wegański sorbet z truskawek i pasty ze sfermentowanego ryżu.
Pięć dni w Kioto mija w okamgnieniu. Obiecujemy sobie, że jeszcze wrócimy do tego czarownego miasta. W dniu wyjazdu GPS pokazuje, że przed nami ponad 6 godzin jazdy. Chłopaki – chcąc uniknąć towarzystwa panny Mili – jednogłośnie przegłosowują, ze dziewczyny mają wracać pociągiem. Zrobimy wyścig jak w Top Gear! – zarządzają. Decydujemy, że dla wyrównania szans, my z Milą pójdziemy sobie jeszcze na ostatni spacer po mieście. Na odchodne Wiktor – mimo moich protestów, że przecież mam dwie karty kredytowe – wciska mi „na wszelki” wypadek dwa banknoty po 10 tys. jenów. Jedno szczęście! Gdy po dwugodzinnej przechadzce lądujemy w końcu na dworcu, okazuje się, że w plecaku nie mam portfela. „Nic to, w Japonii nigdy nic nie ginie” – myślę sobie bez większej paniki. Wszystkie nasze dotychczasowe zguby zawsze się znajdowały. Gdy zaraz po przyjeździe do Japonii porzuciłam przez nieuwagę pod Starbucksem nowiusieńki rower elektryczny, ten przez trzy dni nie tylko stał sobie spokojnie w tym samym miejscu, ale w dodatku ktoś życzliwy założył mu na przednie koło łańcuch, który miałam w koszyku. Wracamy więc (40 minut) do mieszkania, ale po portfelu ani śladu. Nie widzieli go też w restauracji, gdzie poprzedniego dnia wysypałam całą zawartość plecaka w poszukiwaniu łyżeczki Mili. Nie chcę przegrać wyścigu, więc blokuję czym prędzej karty kredytowe i gnam ponownie na dworzec. 450 km dzielące Kioto od Tokio pokonujemy w niecałe 2,5 godziny i do mieszkania wpadamy jakieś 30 … sekund przed resztą rodziny. Yuppi! W dodatku kolejnego dnia okazuje się, że mój portfel z absolutnie wszystkimi – polskimi, belgijskimi i japońskimi – dokumentami i kartami został oddany na policję. Znalazca prosił o poinformowanie, czy zguba trafiła do właściciela, ale odmówił przyjęcia jakiejkolwiek rekompensaty. To Japonia właśnie!