Tokijska "Mała Polska"
Po 10 wspólnych latach w brukselskim tyglu kulturowym uświadomiliśmy sobie, że znakomitą większość naszych znajomych stanowią pracujący w instytucjach europejskich Polacy, najczęściej posiadacze dwójki dzieci. Polką była nasza pani sprzątająca, z Polski sprowadzaliśmy meble, książki i papierową „Politykę”, a w polskich sklepach zaopatrywaliśmy się regularnie w twaróg, jabłka i pigwówkę.
Wszystko miało się zmienić w Tokio. Będziemy zgłębiać inne kultury (z japońską na czele) i nawiązywać przyjaźnie z przedstawicielami wszystkich nacji, ras i wyznań! Początki faktycznie zapowiadały się nieźle. Na kursie kuchni indyjskiej poznaję dwójkę Amerykanów, Australijkę, Serba i kilka Japonek. W Ignasiowej szkole dominują mali Francuzi i Japończycy w proporcji (na oko) 40:60%. W naszej „międzynarodowej” dzielnicy (Hiroo) japoński miesza się z angielskim i francuskim, ale polskiego (dotąd) nie uświadczyliśmy.
Jednak obywatelski obowiązek wzywa. Udajemy się więc karnie do polskiej ambasady oddać głos w wyborach parlamentarnych. Tam dowiadujemy się, że w Tokio funkcjonują dwie (!) sobotnie szkoły polonijne. Ano tak, mimo że tokijska polonia liczy raptem 350 osób (w całej Japonii jest niewiele ponad 1300 Polaków), już zdążyło dojść do schizmy... Na samodzielną lekturę „Pana Tadeusza” pewnie jeszcze trochę poczekamy, ale już po drugich zajęciach nasze dziecko zadziwia nas zwrotami typu „poproszę” i „słucham?” zamiast dotychczasowych „daj” i „coooo?”.
Przez szkołę polonijną zostaję zwerbowana do jurorowania w konkursie języka polskiego, organizowanym co roku przez ambasadę RP. Tam z kolei poznaję dziewczyny z jednego z dwóch (a jakże!) portali polonijnych. Natychmiast zgłaszam się na ochotnika, zwłaszcza że jest o czym pisać, bo polskich imprez kulturalnych jest w Tokio od liku. Mam okazję rozmawiać m.in. ze światowej sławy polską śpiewaczką operową, Iwoną Sobotką oraz z fenomenalnymi muzykami elektronicznymi z wytworni U Know Me Records.
Oprócz garstki Polaków, jest też w Tokio nieliczna, acz prężna, grupa polonofilów. Na Tokijskim Uniwersytecie Studiów Międzynarodowych (TUFS) co roku naukę naszego języka rozpoczyna około 15 studentów. Skąd taki egzotyczny pomysł? Jedna ze studentek - pod wpływem mangi „Ten no Hate Made” („Aż do nieba”), opowiadającej o życiu księcia Józefa Poniatowskiego - zafascynowała się na przykład polską historią. Innych oczarowała polska literatura, film, teatr.
Trafiają się nawet miłośnicy polskiej kuchni. Poznajemy m.in. japońską pisarkę Mihoe Sano, która organizuje cykliczne polskie imprezy kulinarne. Sama mam okazje udzielić lekcji kuchni polskiej grupie dziesięciorga Japończyków. Robimy barszcz … ukraiński (polską specyfiką jest podobno dodatek białej fasoli), a na drugie: kaszę gryczaną (której, o dziwo, kursanci nigdy wcześniej nie jedli, choć to z mąki gryczanej produkowany jest popularny makaron soba), surówkę z kapusty kiszonej i sos z suszonych prawdziwków. Kolejne lekcje zaplanowane są na wrzesień i grudzień.
Czyżby po raz kolejny „ucieczka od polskości” okazała się niemożliwa?