Ośmiornica na surowo czyli Japonia od kuchni
Na naszym blogu możecie przeczytać dwie wersje naszego kulinarnego “zderzenia cywilizacji”. Tekst angielski jest spojrzeniem Ani, a ten będzie napisany bardziej z mojego punktu widzenia.
Przed przyjazdem do Tokio kuchnię japońską znaliśmy głównie z przewodników i programów kulinarnych. Doświadczenia z Brukseli, gdzie jest kilka fajnych restauracji japońskich, mieliśmy mieszane. Ja, po dość poważnym zatruciu sushi w 2006 roku, dopiero przed wyjazdem do Tokio odważyłem się na ponowne zjedzenie surowej ryby. A do sashimi (sushi bez ryżu) nadal podchodziłem z pewna nieśmiałością. Jednak wszystkie relacje z podroży do Japonii opisywały doświadczenia kulinarne jako absolutny hit. Tak więc, poprzeczka była ustawiona wysoko. Po przyjeździe do Tokio rzuciliśmy się do odkrywania. Ponieważ nasze tymczasowe mieszkanie znajdowało się w dzielnicy Meguro, mieliśmy pod nosem mnóstwo knajpek i restauracyjek. Jednak wypracowanie rodzinnego modus vivendi nie było łatwe. Ania nie je mięsa, Ignacy jest zatwardziałym kotletożercą, a Jasiek - najbardziej kooperatywny członek rodziny - nie może jeść surowych ryb (dzieci poniżej dwóch lat nie są odporne na rybie pasożyty, o czym dowiedzieliśmy się dopiero po paru dniach od znajomych Japończyków).
Nie mieliśmy więc zbyt wielkiego wyboru, co - w połączeniu z maleńkimi porcjami i szalonymi cenami produktów, które byliśmy w stanie rozpoznać - sprawiło, że chodziliśmy ciągle głodni. Po miesiącu sytuacja była niewesoła. Wizja kolejnych czterech lat spędzonych na dzieleniu na ćwiartki jednego jabłka (kosztującego swoja wagę w zlocie) i rozdzielaniu opakowania serka na jednogramowe porcje była koszmarna. W oczach Ani widziałem, że w duchu powtarza słowa piosenki Elektrycznych Gitar “co ja tutaj robię”...
Po przeprowadzce do naszego docelowego mieszkania postanowiliśmy gotować więcej w domu. Ale znalezienie składników do naszych ulubionych potraw wcale nie było łatwe. Owszem, niedaleko domu jest sklep National Azabu, który sprzedaje produkty dla ekspatów, ale ceny sprawiają, że łzy same cisną się do oczu. Masło (które jest zresztą racjonowane - dwie kostki na klienta) kosztuje ok. 17 euro a ser żółty 20 euro za kostkę. Szybko została nam wskazana Hanamasa, sklep otwarty 24/7 w którym zaopatrują się podobno restauratorzy, ale pomimo bardziej przyjaznych cen, nie byliśmy w stanie rozpoznać większości produktów.
Kończyło się to wbiciem ugotowanych jajek do ciasta naleśnikowego (godzina płaczu Ignasia) albo dodaniem ulepkowato-słodkiej czerwonej fasoli (deserowej) do sałatki nicejskiej (grymasy Ani). Wszystko zaczęło się zmieniać na lepsze (?) kiedy Ania odkryła Miyuki Suyari, wychowaną w Stanach Japonkę, i jej lekcje gotowania. Misją Miyuki-san jest przybliżenie japońskiej kultury kulinarnej mieszkającym w Tokio gaijinom. Miyuki szybko staje się naszym aniołem-stróżem. Pierwszą lekcję Ania odbywa w supermarkecie, gdzie uczy się rozpoznawać różne rodzaje sosów sojowych, octów ryżowych, sake czy past miso. Okazuje się też, że pełne mleko można znaleźć niemal z zamkniętymi oczami (na kartonie jest małe wgłębienie). Co środę, po odbytym kursie, Ania z wypiekami na twarzy opowiada, jaki magiczny składnik był punktem centralnym lekcji. Tak więc, w pierwszym tygodniu nauk w całym domu roznosi się rybi aromat dashi - podobno ultrazdrowego wywaru z suszonych wodorostów konbu i katsuobushi (suszonych płatków tuńczyka bonito). Zdecydowanie bardziej smakuje nam słodki sos banno (dosłownie wszechmocny), który zajadamy w drugim tygodniu w postaci marynaty (np. do łososia teriyaki) lub polewki do warzyw. Zaczęło się też pojawiać tofu (coś jak serek z mleka sojowego), które na surowo jest zupełnie niezjadliwe, ale usmażone nabiera tekstury (choć ja ciągle mam wrażenie jedzenia minimalnie smaczniejszej wersji torebki plastikowej). Codziennym gościem na naszym stole stało się też miso (sfermentowana pasta sojowa) - w milionie i jednej wersji, włączając w to oczywiście zupę miso. Ania, z wyrazem błogostanu na twarzy, przekonuje nasza mięsożerną trójkę, że pasta miso rozsmarowana na aburaage (usmażonej wersji wyżej wspomnianej “plastikowej torebki”) stanowi świetną alternatywę dla tradycyjnej pizzy. Hmm…
Z tygodnia na tydzień nasza lodówka zmienia się nie do poznania. Rozpoznaję w niej coraz mniej produktów. Wszelką nadzieje straciłem, znajdując w niej pęk zapiaszczonych badyli (które małżonka dumnie przedstawiła jako korzenie gobo - japońskiego łopianu – ponoć pełnego potasu i innych minerałów).
Kurs okazuje się jednak zbawieniem dla naszych finansów (japońskie produkty są znacząco tańsze od importowanej żywności), a także doskonałym wprowadzeniem do kultury naszej nowej ojczyzny. Powoli zaczynamy się oswajać z nowymi smakami i teksturami. Fakt, że wiemy, co jemy, pozwala nam się pozbyć niektórych lęków i uprzedzeń. Ja przez długi czas myślałem, na przykład, że ultrazdrowy korzeń konnyaku (bezkaloryczny i napakowany odtruwającymi włóknami) jest kawałkiem tłuszczu o gumowatej konsystencji. Cała kuchnia japońska jest zresztą napakowana “magicznymi” składnikami, które podobno przedłużają życie. Japończycy zjadają też o wiele mniej mięsa w porównaniu z mieszkańcami Europy, zastępując je rybami i owocami morza, grzybami, warzywami. Małe porcje oraz filozofia umiaru (hara hachi - nie jedz do osiągnięcia poczucia sytości) sprawiają, że Japończycy żyją średnio najdłużej na świecie (kobiety 87 lat, a mężczyźni - 80.), mimo ogólnie panującego stresu i dużej liczby palaczy.
Mimo otoczki wyrafinowania, większość japońskich dań okazuje się dość szybka w przygotowaniu. Przygotowanie typowego posiłku, który składa się z ichijū-sansai (czyli zupy i trzech przystawek oraz obowiązkowej miski ryżu) nie wymaga spędzenia wielu godzin w kuchni. Większość potraw bazuje na jednym - dwóch podstawowych składnikach, a czas gotowania jest o wiele krótszy niż w kuchni zachodniej. Przygotowanie zupy miso trwa nie więcej niż kwadrans, o ile zawczasu namoczy się konbu. Do tego dodać kawałek upieczonej ryby lub usmażone tofu (tak, tak, plastikowa torebka) jako danie główne, dwa rodzaje warzyw i voilà, wykwintny obiad gotowy w 45 minut - dokładnie tyle, ile zajmuje ugotowanie ryżu.
Podobno badania pokazały, że człowiek przyzwyczaja się do nowego smaku po co najmniej kilku próbach. Pamiętacie Wasza pierwsza filiżankę kawy? W okresie przedkofeinowym zastanawiałem się, czy jakikolwiek zdrowy na umyśle człowiek może to pić, a teraz nie wyobrażam sobie dnia bez małej czarnej. Smaki japońskiej kuchni coraz bardziej do nas przemawiają, choć cały czas wydaje się nam ona do bólu minimalistyczna (bo składniki mają mówić same za siebie). Poza złotą szóstką (sos sojowy, sake, miso, ocet, sól i cukier) oraz sporadycznym użyciem imbiru, liści shiso albo myozy (japońskiego imbiru), w zasadzie nie używa się tu przypraw. Sahimi już się delektujemy, ale nadal leci nam ślinka na myśl o libańskiej picie i naszej ukochanej pizzy, którymi będziemy się zajadać w tym tygodniu w Brukseli.