Z ukochanym Heckiem

Z ukochanym Heckiem

Miały to być nasze najdłuższe (półtora miesiąca) i najbardziej relaksujące wakacje przed powrotem do Brukseli i pracowego kieratu. Żadnych egzotycznych destynacji, żadnych szaleńczych roadtripów. Poza tygodniowym wypadem do Szkocji mieliśmy się byczyć z brzuchami do góry na Pomorzu. Jednak już drugiego dnia na Kaszubach - gdzie bawimy z naszą trójką oraz dziećmi mojej sióstr: Antkiem i Polką - Janek zaczyna gorączkować i skarży się na ból gardła. To na pewno zapalenie gardła - uznajemy, jako że kilka dni wcześniej przechodził je Antek. Po antkowych lekach gorączka wprawdzie spada, ale Janek cały czas jakiś „nieswój” i bez energii. Morskie powietrze dobrze mu zrobi - myślimy, ruszając na „wczasy z jogą i piratami” nieopodal Kołobrzegu. Jednak gdy tylko zbliżają się zajęcia, nasz mały pirat skarży się a to na zmęczenie, a to na ból gardła. Ależ nam się mędliwe dziecko trafiło - ubolewamy, zazdroszcząc znajomym, którzy swoich pociech pozbywają się na 3,5 godziny dziennie, a sami chodzą w tym czasie na jogę. Nie pomaga nawet nadany przez Babkę pociągiem ukochany piesek Hecek, co oznacza, że sprawa jest poważna. Nie udaje nam się umówić u żadnego pediatry w Kołobrzegu. W końcu Wiktor zabiera Janka do Szczecina (bagatelka 2 godziny w jedną stronę). Infekcja wirusowa - orzeka lekarz, nie zlecając dalszych badań. Janek w trochę lepszym humorze (pewnie dlatego, ze odpuszczamy mu w końcu klub pirata), ale to nie koniec naszych przygód.

Piątek

Mila budzi się z wymiotami. Jeszcze się łudzimy, że to może jakaś niestrawność, ale po kolejnym chluście postanawiamy wracać do  Gdańska, gdzie możemy liczyć na pomoc (również lekarską) rodziny. Droga dłuży się niemiłosiernie, w dodatku pod Koszalinem utykamy w korku. W Słupsku zatrzymujemy się w szpitalnym ambulatorium, gdzie biedulka (po czterech próbach założenia wenflonu) dostaje stawiającą ją trochę na nogi kroplówkę. Reszta drogi do Gdańska jest koszmarem: porzygująca i wijąca się na moich kolanach Mila, marudzący chłopcy, a do tego nieoświetlona wąska i wyboista dwukierunkówka, która i za dnia byłaby sporym wyzwaniem. Dzwonimy do Rodziców, czy mamy zatrzymać się w hotelu. U Taty (który sam jest onkologiem) pół roku temu wykryto chłoniaka. Po intensywnej chemioterapii nastąpiła całkowita remisja, ale Tata ma nadal bardzo osłabioną odporność. Rodzice twierdzą jednak, że mamy się nie wygłupiać i obiecują myć skrupulatnie ręce.

Sobota 

Noc mija relatywnie spokojnie, za to Janek nie może rano ruszyć głową. W szpitalu zakaźnym okazuje się, że ma wymagające hospitalizacji zapalenie migdałków i węzłów chłonnych. A my posądzaliśmy biedaka o symulację  Wiktor zostaje z nim w szpitalu, ja opiekuję się zmizerowaną Milą, a Ignasia zabiera do siebie moja siostra (alias ciocia Łasica), fundując mu tak wspaniały weekend z Antkiem i Polą, że zastanawiamy się, czy będzie jeszcze chciał wrócić do domu.

Popas u cioci Łasicy

Niedziela 

O 3 rano budzi mnie ból brzucha i mdłości. O 7 jestem tak odwodniona i osłabiona, że nie mam siły wstać do Mili. Ta nadal z dużą nieufnością podchodzi do Dziadków, których dotąd znała tylko z ekranu komputera. Wyrwana ze snu Mama niemal w piżamie pędzi do szpitala zastąpić Wiktora, a ten pędzi zmienić mnie przy Mili. Po południu wiadomość od Łasicy - na rowerach dopadło Ignasia. Wymioty są tak gwałtowne, że Wiktor (z Miłą pod pachą) wiezie go od razu do szpitala, gdzie decydują się zatrzymać go na noc. Ja dołączam jako jego opiekunka i pacjentka zarazem. O północy dowożą nam do kompletu Antka. Naprzeciwko leży Janek z Babką. Gdyby nie bylo strasznie, byłoby śmiesznie. 

Poniedziałek 

IMG_3248.jpg

Antoś i Ignaś do 5 rano wymiotują ciemnozieloną pianą, żeby po pobudce o 9 jakby nigdy nic rozpocząć dywagacje na temat rozmiaru czarnej dziury. Z korytarza dochodzi radosny głosik Jaśka, który wraca z USG węzłów chłonnych i po południu będzie mógł wyjść do domu. Tymczasem - o zgrozo - zaczyna wymiotować opiekująca się nim Mama. Okazuje się jednak, że to „tylko” migrena, a Mama po dożylnym podaniu środków przeciwbólowych wraca do żywych. Za to po południu wirus bierze Wiktora. Obywa się wprawdzie bez wymiotów, ale biedak słania się na nogach. Robimy roszadę - Wiktor zajmuje moje miejsce u Ignasia i Antosia, a ja wracam do Mili. Ale jak uchronić przed zarazą resztę domowników? Boimy się zwłaszcza o Tatę (za 2 dni ma mieć pobrane komórki macierzyste na wypadek ewentualnego nawrotu choroby) i przyjmującego antybiotyki Janka. Wiktor zdezynfekował rano cały dom, ja chodzę w maseczce i jednorazowych rękawiczkach, a wylizującą wszystko Milę noszę w nosidle. 

Wtorek

Ignacy i Wiktor wychodzą na wolność i od razu lądują na strychu, gdzie umieściliśmy wszystkich zadżumionych. Po Antosia - straumatyzowanego po dwóch dniach szpitala i rozłąki z rodzicami - przyjeżdża Łasica. Tata - istny „ojciec zadżumionych” - dekuje się w swoim gabinecie. Za to Janek niepocieszony, że nie może dołączyć do rodzeństwa. Dwoimy się i troimy, żeby uchronić go przed skażoną dwójką. Do kolacji chłopców sadzamy po przeciwnych stronach balkonu, a Milę więzimy w nosidle. Niestety wszystkie akrobacje na nic. Skoro północ po raz drugi gnamy do zakaźnego z Jasinkiem, gdzie przyjmują nas jak dobrych znajomych. Nie uchroni nas to jednak przed szpitalnymi formalnościami. Mimo że z Janka leje się obiema stronami, musi ponownie przejść procedurę ważenia i mierzenia, a także wyspowiadać się z przebytych szczepień, chorób i alergii. 

Środa

Żeby powstrzymać czarną serię, ruszam z Milą i Ignasiem na Kaszuby, gdzie pierwotnie mieliśmy być aż z piątką dzieciaków. Wiktor z Jankiem zostają w szpitalu. W niepełnym składzie smętnie nam jakoś i straszno. Po domku grasują komary i mrówki, a po zapadnięciu zmroku drewniana konstrukcja skrzeczy i skrzypi złowrogo. Na wszelki wypadek kładę się spać z nożem przy łóżku. 

Czwartek

Podejrzenia lekarzy budzą czerwone kropki na łapkach Jasia. Postanawiają zatrzymać go na kolejną dobę, żeby zobaczyć, czy to aby nie ospa. Dziwna wysypka pojawia się też na pleckach Mili. Kolejny moment paniki (na pewno załapała coś w zakaźnym!), ale moja siostra uspokaja, że to nic groźnego. Zmieniam Wiktora w szpitalu i niespodziewanie spędzamy z Jankiem najcudowniejsze od miesięcy chwile. Biedak nie może uwierzyć, że to on może przez cały dzień decydować, w co będziemy się bawić i co czytać. Uświadamiam sobie, jak rzadko - jako środkowe dziecko - ma nas na tylko dla siebie... Wieczorem zajadamy rarytasy przygotowane przez Łasiczkę i Mamę, bo szpitalna kolacja - w postaci czterech cienkich kromeczek chleba, czegoś mielonkopodobnego i kubka herbaty - serwowana jest o ... 16:00. Zastanawiam się, jak mają przetrwać pacjenci, którzy nie mają na miejscu dokarmiającej ich rodziny. 

Piątek

O szczęście niepojęte! Jankowe kropki okazały się ukąszeniami komara i po tygodniu rozłąki cała rodzina jest znowu w komplecie. Chłopcy dokazują jak mlode źrebaki, a Mila piszczy z radości na widok obu „braci łosi”. Oczywiście sielanka nie trwa długo, bo już po kilku godzinach cała trójka zaczyna się naparzać, a my obiecujemy sobie, że na kolejne wakacje jedziemy z nianią.