Na szkockiej Wyspie Mgieł
Iona, 2002
Nie jesteśmy fanami plażowania ani plażowej pogody. Dlatego też latem od południa Europy zdecydowanie bardziej pociąga nas północ. Do Szkocji mamy dodatkowy sentyment z czasów studenckich. Wiktor w czasie wakacji pracował jako kucharz (!) na maleńkiej, liczącej zaledwie 200 mieszkańców, wysepce Iona, która od VI wieku stanowiła centrum szerzenia chrześcijaństwa w Szkocji, Walii i Irlandii. Ja zaś tego samego lata w Edynburgu robiłam za impresario przyjaciela, który w ramach Edinburgh Fringe festival wystawiał swój genialny monodram „Satana” na podstawie „Doktora Fausta” Tomasza Manna. Dzisiaj Marcin Bortkiewicz to uznany reżyser, więc zapewne korzysta z profesjonalnych agentów (ja działania promocyjne rozpoczęłam od omyłkowego wyrzucenia do kosza na śmieci całego naręcza ulotek).
Kolejny raz – już razem – byliśmy z Wiktorem w Szkocji równo 11 lat temu przy okazji mojej konferencji w Edynburgu. Niestety byłam tak zestresowana czekającą mnie prezentacją, że zamiast chłonąć krajobrazy, bite 4 dni spędziłam wpatrzona w ekran laptopa.
Tym razem jedziemy czysto turystycznie, w dodatku z samą Milą (chłopcy zostali z Dziadkami w Gołuniu), więc czujemy się niemal jak w podróży poślubnej. Lot z Gdańska do Edynburga trwa zaledwie 2 godziny, ale ponad drugie tyle spędzamy na lotnisku w Edynburgu, czekając na odbiór bagażu i wypożyczenie samochodu. Pracownik wypożyczalni tłumaczy, że brakuje im obsługi. W pewnym momencie sprintem puszcza się do toalety, zostawiając kolejkę oczekujących samą sobie. Niedobór siły roboczej to problem z którym w nadchodzącym tygodniu spotkamy się jeszcze kilkakrotnie. Na drzwiach sklepów i restauracji stale widzimy tabliczki „We’re hiring”. W supermarkecie w Edynburgu puste są wszystkie kasy i trzeba samemu zeskanować zakupy. Po Tokio – gdzie jedna osoba produkty skanuje, druga pakuje, a trzecia pomaga włożyć do samochodu – czujemy się trochę zagubieni. Zastanawiamy się też, co będzie po brexicie, skoro na oko co trzeci pracownik w tutejszych hotelach i restauracjach pochodzi z Polski.
Kolejny dzień zaczynamy od zakupu przewodników (przy okazji odkrywamy, że - po niedawnej nagrodzie Bookera - „Bieguni” Tokarczuk są na Wyspach absolutnym bestsellerem). Szybka kawa i ruszamy na północny zachód. Naszym celem jest wyspa Skye, położona w archipelagu Hebrydów Wewnętrznych. Widoki szybko robią się pocztówkowe: wzgórza jakby obite zielonym aksamitem, na zboczach pasą się owce, wzdłuż drogi kwitną polne kwiaty. A do tego kompletne pustkowie. To Highlands (Wyżyny) – jeden z najsłabiej zaludnionych (niecałe 12 osób na km²), ale za to najpiękniejszych regionów w Europie. Na lunch zatrzymujemy się w Cairngorms National Park – największym brytyjskim parku narodowym. Znajdują się tu aż cztery z pięciu najwyższych szczytów Wielkiej Brytanii. Zamiast wysokogórskiej wspinaczki, decydujemy się na spacer wzdłuż jeziora Loch an Eilein, skuszeni informacją, że wygrało ono w ogólnobrytyjskim plebiscycie na najlepsze miejsce na piknik. Jeziorko faktycznie malownicze, ale te na Kaszubach wcale nie mniej urodziwe, a mniej wokół nich szumu ;)
Loch an Eilein
Jedziemy dalej, ostatnie kilkadziesiąt kilometrów pokonujemy wąską dwukierunkową mijanką. Wśród pagórków w tysiącach odcieni zieleni skrzą się rynnowe jeziorka. Na noc zatrzymujemy się w maleńkiej mieścinie Fort Augustus, na południowym krańcu legendarnego jeziora Loch Ness.
Miasteczko wzięło nazwę od fortu, wybudowanego w XVIII wieku przez Anglików dla ochrony przed szkockimi jakobitami - zwolennikami wywodzących się ze Szkocji prokatolickich Stuartów, odsuniętych od brytyjskiego tronu na rzecz protestanckiego Wilhelma Orańskiego, a później rządzącej do dziś dynastii hanowerskiej. W latach 1715-1746 jakobici zorganizowali trzy powstania przeciw Anglikom. Ostatnie – choć miało duże szanse powodzenia – zakończyło się jednak klęską rebeliantów, o czym opowiada popularny serial „Outlander”.
Nie udaje nam się spotkać słynnej Nessie, ale trafiamy na spektakl przepompowywania wody i opuszczania łodzi na Kanale Kaledońskim, który łączy Loch Ness i trzy inne jeziora na łącznej długości niemal stu kilometrów. Powstały w ten sposób szlak wodny przecina Szkocję ukośnie od północnego wschodu na południowy zachód, pozwalając ominąć przeprawę morską wzdłuż północnego wybrzeża i zaoszczędzić – zwłaszcza zimą - miesiące żeglugi. Wśród przeprawiających się przez śluzy jachtów są też łodzie z Polski (usłyszawszy kilka siarczystych przekleństw, nie decydujemy się jednak na zagajenie) oraz z Japonii (czterech siedemdziesięcioletnich gentlemenów, którzy przypłynęli tu aż z Nagoi!).
Na kolację przyjmujemy po gigantycznej porcji fish and chips w tradycyjnej gospodzie przy kanale. Szkocka klasyka, choć tu akurat przygotowana i serwowana przez rodaków. Polką jest też pani sprzątająca toalety na stacji benzynowej. „Tylko Polacy jak głupi zawsze płacą” – ubolewa, gdy wrzucamy pieniądze do wiszącej przy wejściu skrzynki. Z kolei nasz gospodarz to londyńczyk, który do Szkocji przeprowadził się 10 lat temu. Gdy pytamy, jak mu się żyje na szkockim odludziu, odpowiada, że codzienna logistyka jest na tyle skomplikowana, że nie starcza już czasu na kontemplowanie piękna natury. No i lepiej codziennie nastawić się na deszcz, cokolwiek innego traktując jako miłą niespodziankę.
I my spodziewamy się najgorszego, zwłaszcza że jeszcze w dniu wylotu prognoza pogody zapowiadała tydzień deszczu. Według Wikipedii w północno-zachodniej części Szkocji pada średnio 265 dni w roku! Tymczasem w czasie całego wyjazdu trafiają nam się raptem trzy mżawki.
Wyspa Mgieł
Zamek Eilan Dolan
Na Skye wjeżdżamy ukończonym w 1995 roku mostem, który uczynił z wyspy trzecią – po Edynburgu i Loch Ness – atrakcję turystyczną Szkocji. Szkoci mawiają, że Skye jest najlepszym dowodem na to, że Bóg lubi się czasem po prostu popisać. Faktycznie, jest tu tak pięknie, że aż nierealnie. Fascynuje nas bogactwo form geologicznych na tak niewielkiej powierzchni (wyspa ma zaledwie 80 km długości i od 12 do 40 km szerokości). Monumentalne łańcuchy górskie, urokliwe jeziora, dramatyczne urwiska skalne, dziewicze plaże. A do tego te kolory: niebo o tysiącach odcieni błękitu, fiolet wrzosowisk, białe kłębki owiec na soczyście zielonej trawie.
Linia brzegowa jest tak rozczłonkowana, że wyspa składa się w zasadzie z pięciu półwyspów promieniujących z centralnego punktu gdzieś w okolicy stolicy wyspy - Portree. Każdy z tych półwyspów ma zupełnie odmienny charakter. Elementy stałe to morze (podobno żaden punkt na wyspie nie jest od niego oddalony o więcej niż 8 km) oraz owce (jest ich na Skye ponad 100 tysięcy, czyli 10 razy więcej niż ludzi). Wdrapuje się toto na najbardziej strome zbocza, przysypia wzdłuż szosy, włazi na jezdnię, paraliżując ruch. Przed naszym domkiem z Airbnb przywitało nas całe stadko, zaganiane później na sąsiednie pole przez farmera na traktorku i jego dzieciaki. Scenka jak żywcem wyjęta z „Baranka Shaun”.
Widok z naszej łazienki
Quiraing
To chyba najbardziej „kosmiczne” miejsce na wyspie, choć stanowczo nie dla osób cierpiących (jak ja) na lęk wysokości. Spomiędzy aksamitnych zboczy wyłaniają się a to dziwaczne formacje skalne, a to oczka wodne, w oddali lśni ocean, na zboczach pasą się owce. Piękne okoliczności przyrody doceniam jednak dopiero na zdjęciach Wiktora, bo przez większość drogi patrzę pod nogi. Ścieżka ma szerokość jednego człowieka, na prawo przepaść, a podmuchy wiatru niemal zwiewają nas ze szklaku. Do tego atrakcje w postaci przejścia przez strumyk czy osuwających się kamieni. „Holy shit” – podsumowuje mijający nas turysta na widok śpiącej w nosidle Mili. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jakby skończyła się nasza przygoda, gdyby nagle zaskoczyły nas mgła lub deszcz.
Old Man of Storr
Kamienna szpica - według legendy będąca kciukiem pochowanego w ziemi olbrzyma - to drugie najbardziej obfotografowywane miejsce na wyspie. Jako pierwszy dotarł tu Wiktor. Obudzony jak co noc o 3:30 przez nasz domowy budzik, na szczyt - bliski wyplucia płuc - wpadł dosłownie kilka minut przed słońcem. W ostatnim momencie, żeby uchwycić wyłaniające się z mgły formacje skalne. To właśnie przez poranne mgły Skye nazywana jest wyspą mgieł (w staronordyckim ski to chmura, a ey – wyspa). Kolejnego dnia powtarzamy trasę, tym razem w pełnym składzie i popołudniową porą. Mimo że idziemy spacerowym tempem (dwie godziny w obie strony), na szczyt docieramy dość zmachani. Za to widoki – zupełnie odmienne w popołudniowym słońcu – nadal zachwycają.
Kilt Rock
Pofałdowane klify niemal stumetrowego urwiska przypominają trochę plisy szkockiego kiltu – stąd ich nazwa. Kilka lat temu znaleziono tu skamieniałe ślady dinozaurów i od tego czasu okoliczne plaże są terenem intensywnych prac paleontologicznych. Niby mieliśmy odsapnąć od starszaków, ale ze wzruszeniem wyobrażamy sobie ekscytację Jaśka i Ignasia (ten ostatni jeszcze 2 lata temu marzył o karierze paleontologa i planował wyprawę na pustynię Gobi).
Fairy Pools
Krystaliczne kaskady u stóp najwyższego na wyspie pasma Black Cuillin. Znajduje się tu aż 12 z 282 „munrosów”, czyli szkockich szczytów przekraczających 3000 stóp (914 metrów). „Kolekcjonowanie” munrosów (nazwanych tak na cześć niejakiego Hugh Munro, który pod koniec XIX wieku stworzył pierwszą listę tych szczytów) to podobno popularna rozrywka wśród Brytyjczyków. Według Wikipedii, do roku 2017 wszystkie 282 szczyty zaliczyło ponad 6 tysięcy osób. My mamy dobrą wymówkę w postaci Mili, więc majestatyczne wzgórza podziwiamy spacerując doliną wzdłuż opadającej kaskadami rzeki. Wiktor kręci tylko nosem, że za mało chmur (dodałyby dramatyzmu zdjęciom).
Coral Beach
Wbrew nazwie, bielusieńki piasek to nie sproszkowane koralowce a wyblakle od słońca wodorosty. Turkus wody faktycznie przywodzi na myśl rejony raf koralowych, tylko temperatura dwukrotnie niższa. Na trawiastych zboczach przy plaży pasą się beztroskie krowy i barany. Gdyby tak wszystkie kotlety mogły pochodzić z takich szczęśliwych zwierzaków…
Latarnia Neist Point
Na najbardziej na zachód wysuniętym punkcie wyspy znajduje się Latarnia Neist Point, która wystąpiła m.in. w filmie Larsa von Triera „Przełamując fale”. Mimo że ma ponad sto lat, do dziś pełni swoją funkcję. Wiktor koniecznie chce ją „zdjąć” w zachodzącym słońcu, czekamy więc cierpliwie do późnego wieczora. Mknąc przez obite zielonym pluszem doliny, czujemy się jakbyśmy zmierzali gdzieś na kraniec świata. Co kilkaset metrów są wprawdzie małe zatoczki służące jako mijanki, ale przez całą drogę nie widzimy ani jednego samochodu. Nieliczne domostwa i pensjonaty wyglądają na wymarłe. Jedynym znakiem życia są pasące się na łąkach owce. Na miejscu okazuje się jednak, że prócz nas na ziemi ostało się jeszcze co najmniej kilkudziesięciu fotografów.
Glen Nevis i Glen Coe
W drodze powrotnej do Edynburga zatrzymujemy się w dolinie Glen Nevis, niedaleko miasta Fort William. To tu – w masywie górskim Grampianów – znajduje się najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii - Ben Navis (1345 m.n.p.m.), a także drugi najwyższy wodospad - Steall Falls. Pani w centrum turystycznym ostrzega, że szlak prowadzący do wodospadu jest „wymagający”. Dodatkowo przy parkingu trafiamy na tabliczkę „Danger of death”. Biorąc pod uwagę, że w Quiraing - gdzie naprawdę miałam duszę na ramieniu - żadnych ostrzeżeń nie było, zakładamy, że tym razem czeka nas prawdziwy hardcore. Trasa okazuje się jednak dużo łatwiejsza niż na Skye, a widoki cudne.
Jeszcze większe wrażenie robi na nas kolejna dolina, którą podziwiamy jedynie przez okna samochodu. Glen Coe – 12-kilometrowa, soczyście zielona rozpadlina między strzelistymi szczytami – to absolutna perła szkockich Highlands. Majestatyczny, nieco tajemniczy krajobraz posłużył za plener wielu filmów, m.in. Braveheart. Miejsce to było też świadkiem strasznej masakry, która zainspirowała m.in. jeden z najbardziej brutalnych odcinków „Gry o tron”. Pod koniec XVII wieku lokalny klan MacDonaldów - jak większość szkockich klanów góralskich - wspierał bunt jakobitów przeciw protestanckiemu Wilhelmowi Orańskiemu. Poirytowany monarcha – pod pretekstem zebrania podatków – wysłał do doliny oddział 120 żołnierzy, pochodzących z bardziej mu przychylnego klanu Cambellów. Korzystając z więzów pokrewieństwa (bratanica dowódcy była zarazem synową przywódcy MacDonaldów), żołnierze zatrzymali się w domach MacDonaldów. Po 12 dniach gościny przyszedł rozkaz od króla, żeby wybić wszystkich poniżej 70 roku życia. W masakrze zginęło najpewniej 38 osób, w tym wódz klanu, jego żona i dwójka dzieci, a wieś Glencoe została spalona. Większość mieszkańców zdołała uciec w góry, gdzie z głodu i mrozu zginęło kolejne 40 osób. Rzeź do dziś żywa jest podobno w pamięci mieszkańców, a MacDonald Cambellowi ręki nie poda.
Na noc zatrzymujemy się w sennej mieścinie Bridge of Lochry w pensjonacie prowadzonym przez parę z Edynburga, która postanowiła odmienić swoje życie i porzucić zgiełk miasta na rzecz wolniejszego rytmu i życia bliżej natury. Brzmi bajkowo. Po raz kolejny utwierdzamy się jednak w przekonaniu, że miejsca reklamowane jako „klimatyczne” czy „pełne uroku” przeważnie skrywają jakiś defekt. Pokój skrzypiący i odrapany, woda pod prysznicem albo lodowata, albo parząca, a rzuconą przez ponurą polską kelnerkę (po półtorej godziny oczekiwania) kolację dopychamy kanapkami. Właściciel, którego spotykamy kolejnego ranka, okazuje się bardziej sympatyczny, a szkockie specjały śniadaniowe - owsianka i haggis, czyli podroby z owcy serwowane w żołądku tejże – (podobno) przepyszne.
Przed odlotem jeszcze miły spacer po Edynburgu i wracamy do Gdańska, by kolejny tydzień spędzić dla odmiany aż z piątką (!) dzieci.