Planeta all inclusive
I w końcu nadszedł ten „pierwszy raz”. Nasze pierwsze Kanary i pierwsze doświadczenie „all inclusive”. Od powrotu z Brukseli żyjemy w tak szaleńczym pędzie, że nie udało nam się zaplanować żadnego zimowego wyjazdu. W ostatniej chwili decydujemy się na zorganizowany wywczas na słonecznej Lanzarote.
W przeddzień wyjazdu okazuje się, że w ogólnym natłoku zapomniałam poprosić w pracy o urlop. Stawiam szefostwo przed fait accompli i radośnie żegnamy szaroburą Brukselę. Jednak już po 15 minutach czterogodzinnego lotu żałujemy, że gdziekolwiek zachciało nam się ruszać. W przerwach między wyciem i wiciem się po podłodze naszej córeczce udaje się zresetować kody do kilku urządzeń elektronicznych i podrzeć wszystkie pokładowe gazetki. Poszturchujący się chłopcy jawią nam się nagle jako uosobienie słodyczy. Kolega z pracy Wiktora, który w czasie check-inu proponował wspólne zwiedzanie wyspy, po przylocie chyłkiem przemyka w stronę wypożyczalni samochodów. Byle dalej od tej koszmarnej trupy!
W końcu docieramy do naszego hotelowego kombinatu, gdzie pobieramy papierowe bransoletki, uprawniające do tygodniowej nieograniczonej konsumpcji. Tak zaobrączkowani trafiamy na kolację. Góry jadła i rzeki napitków, ale jak to zwykle w przypadku bufetu, ilość rekompensować ma mocno umiarkowaną jakość. Najbardziej poraża jednak element ludzki. Wypomadowani panowie w koszulkach Chelsea i Manchester United. Panie w wieczorowych kreacjach (dużą popularnością cieszy się rzucik w „panterkę”, ale na nas największe wrażenie robi suknia z wirującym niczym pawi ogon trenem). Dziewczynki - na oko 10-12-letnie - ze sztucznymi rzęsami i trzycentymetrowymi tipsami we wszystkich kolorach tęczy.
Jak szybko odkrywamy, trafiliśmy do brytyjskiej części wyspy, dużo pośledniejszej od „skolonizowanego” przez Niemców południa. W okolicznych miasteczkach znaleźć można nawet „brytyjskie” puby z tanim piwem. Mama siedmiolatka, z którą trafiam na poranne zajęcia zumby, zastanawia się, czy włoskie wybrzeże to też dobre miejsce na wakacje z dzieckiem, tzn. ”czy dostanie dla syna fish and chips”.
Za to chłopcy w siódmym niebie. Bufet jawi im się jako szczyt wykwintu i wypasu, a dla deseru w postaci czekoladowej fontanny pochłaniają codziennie po talerzu warzyw. Co rano wskakują w swoje belgijskie koszulki (tak, tak, od czasu mistrzostw świata w kwestiach piłkarskich przeważa tożsamość belgijska) i podekscytowani pędzą na mecz. (Swoją drogą znamienne, że gdy po dwóch dniach do ekipy dołącza rodzeństwo z Antwerpii, cała czwórka – miast w którymś z trzech oficjalnych języków kraju - porozumiewa się po angielsku.)
Królową wieczorów okazuje się panna Mila, brylująca na upiorkowych mini-disco. Pierwszego wieczora sprawdzamy jeszcze ukradkiem, czy nie ma wcześniejszych lotów powrotnych do Brukseli, ale z czasem udziela nam się radość naszych „maluchów” (Ignaś jest całą sprawą mocno zdegustowany) i pląsamy z nimi po parkiecie, sącząc podejrzane drinki o smaku „Ludwika”. Wiktor ląduje nawet na scenie, ujawniając prawdziwy talent aktorski.
Na szczęście pogoda nie jest do końca plażowa, a woda w basenie dość chłodna, więc między porannymi meczami i wieczornymi tańcami udaje nam się co nieco zobaczyć. A z dala od ośrodków turystycznych Lanzarote zachwyca urodą!
Ponad połowa powierzchni wyspy pokryta jest zastygłą lawą, tworząc iście księżycowe krajobrazy. Na obszarze dwukrotnie mniejszym od województwa pomorskiego stłoczonych jest ponad 100 wulkanów. Największa erupcja – trwająca nieustannie przez sześć lat (!) – miała miejsce prawie 300 lat temu. To w ten sposób powstały Góry Ognia (Montañas del Fuego) – jedno z największych pól lawowych na świecie.
Ku naszemu zaskoczeniu, większość plaż na “księżycowej wyspie” okazuje się piaszczysta. Do najpopularniejszych ośrodków turystycznych piasek sprowadza się podobno prosto z Sahary (w końcu do Maroka jest niewiele ponad 120 kilometrów). Nas najbardziej zachwycają jednak te bazaltowe, skąd przeszmuglujemy do Belgii z dobry kilogram kamieni.
Jesteśmy też pod ogromnym wrażeniem tutejszego artysty-legendy Césara Manrique, zwanego kanaryjskim Leonardo da Vincim. Ten architekt, malarz i rzeźbiarz w jednej osobie z ogromnym zaangażowaniem działał na rzecz zachowania dziedzictwa kulturowego Lanzarote. Po studiach w Madrycie i kilku latach w Nowym Jorku, powrócił do rodzinną wyspę, „żeby uczynić z niej jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie”. To dzięki niemu Lanzarote cały czas jest najmniej turystyczną z Wysp Kanaryjskich. To również z jego inicjatywy nie można tu stawiać bilbordów ani wysokich budynków, a domy maluje się tradycyjnie na biało, z zielonymi lub niebieskimi okiennicami i drzwiami. Niezwykle projekty Manrique - w harmonijny sposób łączące piękno naturalnego krajobrazu z minimalistyczną architekturą - w jakiś sposób przypominają nam estetykę japońską. Najbardziej urzekły nas:
Fondation César Manrique – willa pośrodku pola lawy, w której artysta mieszkał aż do tragicznej śmierci (w wypadku samochodowym) w 1992 roku. Lawa wlewa się tu do środka przez śnieżnobiałe okna, a salon i jadalnia umieszczone są w naturalnych lawowych „bańkach”.
LagOmar: W tym przyklejonym do wulkanicznej ściany pałacu zakochał się Omar Sharif, który na Lanzarote trafił jako kapitan Nemo w „Tajemniczej wyspie”. Nie dane było mu jednak cieszyć się nowym domem. Przegrał go w brydża i od tej pory wyspę omijał szerokim łukiem.
Jameos del Agua - Ciąg połączonych ze sobą grot, sięgajcych aż do morza. Manrique stworzył tu m.in. salę koncertową na 600 osób i bar z widokiem na podziemne jeziorko. Chłopców kusi lazurowy basen, ale okazuje się, że do korzystania z niego upoważniony jest jedynie król Hiszpanii.
Ogród Kaktusów. Muzeum kaktusów w formie amfiteatru wewnątrz wygasłego wulkanu. Znajduje się tu ponad 450 gatunków kaktusów z pięciu kontynentów. Kolczaste pufy, na których siedzimy poniżej noszą miano “tronów teściowej”.
Między wycieczkami i hotelowymi „uciechami” mija nam upojny tydzień. W dniu wyjazdu - gdy nie ma już ryzyka, że będzie się trzeba zaprzyjaźniać - nawiązujemy kurtuazyjną gadkę z innymi wczasowiczami. Okazuje się, że jako jedyni wyścibiliśmy nos z hotelu. /no to wiemy już, na czym polega all inclusive. Na kolejny urlop w ramach odtrutki jedziemy pod namiot :-)