Tel Awiw

Samolot pełen tradycyjnych rodzin żydowskich – ojcowie w świecących chałatach i wysokich kapeluszach, eleganckie matki w perfekcyjnie dopasowanych perukach, a do tego gromadka potomstwa. Chociaż raz nie będziemy najgłośniejsi – myślimy nie bez satysfakcji. Nic bardziej mylnego. Mali haredi przez 4 godziny lotu oglądają książeczki, rysują, nawlekają koraliki na żyłkę. Starsi zabawiają niemowlaki. Żadnych telefonów, tabletów czy laptopów. Naszej własnej trójeczce już po 30 minutach z zawstydzeniem wydajemy po ekranie...

Wbrew ostrzeżeniom znajomych odprawa na lotnisku odbywa się ekspresowo, a nazwisko Jassem nie budzi większych podejrzeń. Jest po północy, więc jedziemy prosto do hotelu, gdzie dla Mili przewidziano kwadratowe łóżeczko o wymiarach 90x90. Tarasuje to-to pół pokoju, ale bidulkę trudno upchnąć nawet po przekątnej. Podobne dziwolągi będą na nas czekać w pozostałych izraelskich hotelach.

Kolejnego dnia budzi nas ostre słońce. Na zewnątrz prawie 30 stopni, choć to koniec października. Zaczynamy od wspaniałego śniadania z pitą i niebiańsko kremowym humusem (oba te specjały będziemy odtąd jeść kilkakrotnie każdego dnia) przy bulwarze Dizengoff – głównej arterii miasta. Lekko podniszczone kamienice, niezobowiązujące knajpki, dużo zieleni. Po ortodoksyjnych towarzyszach podróży ni widu, ni słychu. Na ulicach królują hipsterzy w klapkach – a to z deską surfingową pod pachą, a to pchający designerskie wózki, a to w towarzystwie labradora, border collie lub innego łagodnego czworonoga. Chłopcy zaczynają liczyć mijane psy i po chwili dochodzą do setki. Sprawdzamy statystyki; okazuje się, że Tel Awiw faktycznie ma największą psią populację (30 tys.) w stosunku do liczby mieszkańców (413 tys.) na świecie. To tu powstał również pierwszy kanał telewizyjny DogTV adresowany do psów. Izrael jako kraj szczyci się natomiast najwyższym współczynnikiem dzietności wśród krajów rozwiniętych (3,1 dziecka na kobietę). Nawet wśród niereligijnych Izraelek jest on wyższy (2,2) niż w jakimkolwiek innym kraju OECD (mimo że później zachodzą one w ciążę i częściej są aktywne zawodowo niż kobiety w innych rozwiniętych krajach).*

Docieramy do największego w mieście targu Carmel Market. Oprócz granatów, baklawy i innych bliskowschodnich specjałów dostrzegamy i środkowoeuropejskie chałki czy obwarzanki. Największe wrażenie robią na nas jednak nastolatki w szortach, za to z wielkimi karabinami na ramieniu. W internecie wyczytuję, że w czasie obowiązkowej (co najmniej 2-letniej) służby wojskowej izraelscy żołnierze i żołnierki również na przepustce muszą nosić broń.  

Mijamy plac Dizengoff – centrum tzw. Białego Miasta, czyli największego na świecie (skupiska budynków w stylu Bauhaus, wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Powstało ono w latach 30. I 40. XX wieku dzięki żydowskim architektom, którzy emigrowali do Palestyny z hitlerowskich Niemiec. Do dzisiaj w mieście znajduje się ponad 4 tys. budynków w stylu Bauhaus. Minimalistyczne białe bryły pięknie kontrastują z błękitem nieba i soczystą zielenią palm.

Dalej Bulwarem Rotschilda – reprezentacyjnym deptakiem miasta – docieramy do pierwszej żydowskiej dzielnicy miasta, Neve Tzedek. Pełno tu designerskich butików, kameralnych galerii i klimatycznych knajpek. 

Aż trudno uwierzyć, że niewiele ponad sto lat temu były tu piaski. Utrwalona na zdjęciu z 1909 roku scena, uznawana za początek Tel Awiwu, przedstawia sześćdziesiąt sześć rodzin oczekujących na podział wspólnie zakupionej ziemi. Parcele przydzielono w wyniku losowania; na białych muszelkach wypisano nazwiska właścicieli, na szarych – numery działek. Dla nowego osiedla wybrano nazwę Tel Awiw (dosłownie „Wzgórze Wiosny”), będącą hebrajskim tłumaczeniem powieści Teodora Herzla „Altneuland” (pol. Stara Nowa Ziemia). Nazwa ta miała symbolizować ideę nowego początku dla narodu żydowskiego.

Założenie Tel Awiwu, 11.04.1909, ©2020 Center for Israel Education

Założenie Tel Awiwu, 11.04.1909, ©2020 Center for Israel Education

Zapuszczamy się jeszcze do upstrzonej graffiti, hipsterskiej dzielnicy Florentin. Dzień kończymy spacerem po plaży i kolejną porcją genialnego humusu i chrupiących falafeli. Wiktor deklaruje, że w Izraelu bez problemu przeszedłby na dietę wegańską. Trzymam go za słowo i od razu sprawdzam, czy w delegaturze unijnej w Tel Awiwie nie ma aby jakichś wakatów. Może to kwestia genów, ale od pierwszej minuty czuję się tu jak u siebie. Jest tu jakaś fajna energia i witalność, dobrze odzwierciedlające nazwę miasta.

Morze Martwe

Kolejnego ranka wracamy na lotnisko wypożyczyć samochód. Taksówkarz na „dzień dobry” streszcza nam historię swojej rodziny. Jak wyjaśnia, jest potomkiem Żydów sefardyjskich, którzy po wygnaniu w XV wieku z Hiszpanii osiedlili się na parę wieków na terenie dzisiejszej Turcji. Co ciekawe, w jego domu do dzisiaj mówi się w ladino, czyli mieszance hiszpańskiego i hebrajskiego, a jego córka właśnie przeprowadziła się do Hiszpanii, która w ramach zadośćuczynienia, umożliwiła uzyskanie hiszpańskiego obywatelstwa potomkom wygnanych przed ponad pięcioma wiekami Żydów. Taksówkarz wypytuje nas też o dalsze plany i ostrzega, że samodzielne przekroczenie izraelsko-jordańskiej granicy jest od niedawna niemożliwe. Dzwoni do mieszkającego w Ejlat przyjaciela Ibrahima, który obiecuje przewieźć nas na jordańską stronę.

Tymczasem pożyczonym na lotnisku minivanem odbieramy z hotelu Rodziców, którzy nad ranem przylecieli z Warszawy. W pełnym składzie ruszamy w kierunku Morza Martwego, czyli najniższego punktu lądowego na świecie (ok. 430 m p.p.m). Krajobraz robi się coraz bardziej pustynny. Na ostatnim odcinku uszy zatykają się jak przy lądowaniu samolotem, a oznaczenia przy drodze wskazują na szybko rosnącą głębokość.

Na samym dnie niecki błyszczy turkusowa tafla jeziora. Na jordańskim brzegu rysują się majestatyczne, różowawe wzgórza. Z pięknem natury kontrastuje brzydota miasteczka. Ein Bokek - gdzie znajduje się jedyna publiczna plaża - to typowy kurort, z betonowymi hotelami, tandetnym centrum handlowym i wszechobecnym rosyjskim.

49018701616_0cd3d021fc_o.jpg

Rodzice twierdzą, że gdy byli tu ostatni raz (30 lat temu), wody było znacznie więcej. Rzeczywiście, okazuje się, że jezioro wyparowuje w zatrważającym tempie i co roku kurczy się o ponad metr.  

Zanurzamy się w ciepłej, gęstej cieczy. Woda jest tak słona, że aż gorzka i ma zaskakującą oleistą konsystencję. Niezwykle uczucie, choć nie do końca przyjemne. Skóra piecze, a stopy zapadają się w ostrym solnym dnie. Co chwila któreś z trójki wrzeszczy w wniebogłosy, bo sól dostała się do oczu czy do buzi. Za to po solno-błotnej kuracji skóra jest jedwabiście gładka i odżywiona.

Po kolacji, składającej się z tysiąca i jednego mezze, jedziemy do hostelu u stóp wzgórza Masada. Gdy Tata z Wiktorem rwą się jednocześnie do płacenia, recepcjonista upomina ich „Guys, don’t make balagan”. Okazuje się, że słowo to występuje również w hebrajskim.

Masada

Dopijamy akurat wyjątkowo podłą kawę, gdy rozlega się alarm bombowy. W popłochu zbieramy dzieci, ale obsługa uspokaja, że to tylko sygnał zakończenia śniadania - ufff.

Z nieba leje się żar, więc zamiast podchodzić na szczyt, wjeżdżamy wygodnie kolejką. Widok na Pustynię Judejską i |Morze Martwe zapiera dech.

Masada, widok na Morze Martwe

Masada, widok na Morze Martwe

Ale równe wrażenie robi historia tego miejsca. W czasie pierwszej wojny żydowskiej (66–73 n.e.) Masada była ostatnią była ostatnim bastionem oporu wobec rzymskiego okupanta. To tu - w wybudowanej sto lat wcześniej przez Heroda twierdzy (Masada to po hebrajsku właśnie twierdza) – schroniła się grupa najbardziej radykalnych powstańców. Początkowo Rzymianie próbowali wziąć obrońców głodem. Ci dysponowali jednak dużymi zapasami wody i żywności, które od czasów Heroda gromadzono w licznych cysternach i magazynach. Rzymianie – siłą żydowskich jeńców – rozpoczęli więc budowę gigantycznej rampy po zachodniej stronie fortecy. Po niej udało im się podciągnąć wieżę oblężniczą i wybić wyrwę w murze. Kiedy wkroczyli do fortecy, odkryli jednak, że jej 960 obrońców popełniło masowe samobójstwo, woląc śmierć z własnych rąk od niewoli. Najpierw każdy mężczyzna zabił swoją żonę i dzieci, a następnie wylosowano dziesięciu mężczyzn, którzy zabili pozostałych. Na końcu wyznaczono jednego, który zabił dziewięciu towarzyszy, po czym sam odebrał sobie życie. Ocalały zaledwie dwie kobiety z dziećmi, które zrelacjonowały obronę twierdzy Józefowi Flawiuszowi.

Po utworzeniu państwa Izrael w 1948 roku Masada stała się symbolem heroizmu i poświecenia. To właśnie tu izraelscy żołnierze składają przysięgę wojskową, ślubując, że “Masada nigdy już nie upadnie”.

Pozostałości fortyfikacji i zabudowań do dziś zadziwiają geniuszem inżynieryjnym. Jak to możliwe, że ponad 2 tysiące lat temu, na szczycie góry udało się stworzyć perfekcyjny system przechowywania wody i żywność czy łaźnię z ogrzewaniem podłogowym i bieżącą wodą?! Do dziś zachowały się też pozostałości obozów rzymskich z czasów oblężenia oraz rampa, dzięki której ostatecznie zdobyto fortecę.

Pustynia Negew

Z Pustyni Judejskiej ruszamy na Pustynię Negew, zajmującej ponad połowę powierzchni kraju. Już sama droga warta jest zachodu. Po obu stronach wąskiej dwupasmówki rozciągają się a to piaszczyste bezkresy, a to majestatyczne płaskowyże.

Naszym celem jest Maktesz Ramon, nazywany izraelskim Wielkim Kanionem. Jak się jednak dowiadujemy, maktesz nie jest ani kanionem (ma szersze dno), ani kraterem (bo nie powstał wskutek uderzenia meteorytu). To twór geologiczny sui generis, powstały w wyniku erozji, gdy tereny te z oceanu zamieniały się w pustynię. Na całym świecie jest raptem siedem makteszów (pięć na pustyni Negew i dwa na egipskim Półwyspie Synaj). „Nasz” jest największy: ma 40 kilometrów długości, 10 kilometrów szerokości i 500 metrów głębokości.  

Stojąc na półkilometrową przepaścią czujemy się jakbyśmy zaglądali do samego środka ziemi. W blasku zachodzącego słońca gigantyczny lej wygląda iście zjawiskowo. W dodatku zapierając dech widoki mamy niemal na wyłączność (nie licząc przechadzających się wzdłuż klifu koziorożców). Jest magicznie.