Ma-nie, czyli Bruksela-Bilbao i z powrotem
Wyjechaliśmy niecałą godzinę temu, a chłopcy już jakieś 100 razy zdążyli zapytać, kiedy dojedziemy (za 6 godzin...) oraz zarządzić postoje na picie, jedzenie i siku... Z kolei Milka z żałością zawodzi ma-nie, ma-nie, wskazując a to na jaśkowe kredki, a to na gazetkę futbolową Ignasia. Ma-nie początkowo oznacza „on ma, a ja nie mam”, ale już po chwili rozszerza się na „miałam, ale spadło/zgubiłam/zniszczyłam”, by po paru godzinach stać się przekleństwem uniwersalnym i hasłem przewodnim wyjazdu.
Mont Saint Michel
Charakterystyczna strzelista bryła majaczy na horyzoncie już z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Mont Saint Michel (Wzgórze Świętego Michała) u wybrzeża Normandii to w średniowieczu ważny ośrodek religijny i twierdza obronna, po rewolucji francuskiej - więzienie, a obecnie druga atrakcja turystyczna Francji, przyciągająca co roku 3 miliony zwiedzających.
Ma-nie - wykrzykuje nasza oburzona córeczka, gdy po zalogowaniu w hotelu próbujemy włożyć ją do wózka. Ma-nie - protestuje jeszcze gwałtowniej na widok nosidła. Ma-nie - okłada pięściami Wiktora, gdy ten próbuje wziąć ją na barana. Dwukilometrową groblę łączącą Mont Saint Michel z lądem przekuśtyka dziarsko na własnych nóżkach. Poddajemy się i postanawiamy delektować się widokiem.
Monumentalne, kamienne wzgórze niczym Brueglowska wieża Babel wyłania się z (suchego) przestworu oceanu. Suchego, bo trafiliśmy na odpływ, choć w czasie największych przypływów, wzgórze staje się podobno wyspą. Miejsce to słynie bowiem z najsilniejszych pływów w Europie. Różnica poziomów wody dochodzi aż do 15 metrów, co w przeszłości zapewniało naturalną ochronę twierdzy.
Metodą „dwa szaga na liewo, dwa szaga na prawo, szag wpieriod i dwa nazad” docieramy w końcu do przytulonego do wzgórza miasteczka. Chłopaki zafascynowane, zaglądają w każdy zakamarek, biegają po murach obronnych. Janek, który niedawno uczył się w szkole o średniowiecznych zamkach, z dumą tłumaczy nam, do czego służył most zwodzony i skąd wylewano na napastników gorącą smołę. Pniemy się do góry, aż docieramy do znajdującego się na szczycie opactwa. Potężna budowla w czasie wojny stuletniej stawiła czoło trzydziestoletniemu atakowi Anglików. Krzyk mew przeplata się z biciem dzwonów. Gdyby nie doskwierający ziąb, byłoby zupełnie magicznie. Pocieszamy się, że też dużo bardziej tłoczno.
Bordeaux
Nasz kolejny przystanek to Bordeaux w południowo-zachodniej Francji – ważny port i stolica wina już od czasów rzymskich. W średniowieczu małżeństwo Eleonory Akwitańskiej z Henrykiem Plantagenetem (późniejszym królem Anglii) na trzy wieki przyłączyło całą Gaskonię do Anglii, otwierając nowy rynek dla tamtejszych win. Złoty wiek miasta przypadł na XVIII wiek, gdy Bordeaux – głownie dzięki handlowi niewolnikami – stało się najważniejszym portem Francji.
Po kilku godzinach kiszenia się w samochodzie, do centrum miasta postanawiamy dla odmiany podjechać tramwajem (co ciekawe, tutejsze tramwaje pobierają prąd ze specjalnej podziemnej szyny, nie szpecąc krajobrazu drutami i kablami). Nasza córeczka strzela jednak swojego pokazowego focha (donośnie ma-nie, rzut na ziemię, a następnie walenie rączkami i nóżkami jak w epileptycznym szale), więc ewakuujemy się dwa przystanki wcześniej. Uderza nas przestrzeń. Szerokie, wysadzane platanami bulwary (podobno stanowiły inspirację dla XIX-wiecznej metamorfozy Paryża). Monumentalne kamienice. Przestronny bulwar wzdłuż Garonny. Atmosferę psują jednak snujące się tu i ówdzie podpite typki (niestety również z Polski). Spacer odkładamy na kolejny dzień i czmychamy do pierwszej lepszej restauracji, która okazuje się strzałem w dziesiątkę.
Kolejnego dnia Milka łaskawie daje się wnieść po 229 stopniach na dzwonnicę Katedry św. Andrzeja. Kolejną godzinę – zabawiana na przemian przez niestrudzonych braci – spędza we własnym wózku. Następnie przyjmuje wielką michę ramenu (na każdym kroku natykamy się na japońskie knajpki) i zapada w dwugodzinną drzemkę. Tym sposobem zupełnie nieoczekiwanie udaje nam się obejść całą starówkę (wpisaną na listę światowego dzieciństwa UNESCO), a nawet obejrzeć popisy deskorolkarzy nad nadrzecznym bulwarem. Do chluby miasta, czyli nowo otwartego muzeum wina (Cité du Vin) dotrzemy już jednak, goniąc za naszą córeczką, beztrosko wbiegającą pod pędzące rowery i hulajnogi.
Bilbao
Suniemy dalej wzdłuż Atlantyku z krótkim przystankiem przy najwyższej wydmie w Europie (ponad stumetrowej Dune du Pilat).
Na lunch planujemy zatrzymać się w luksusowym kurorcie Biarritz, ale ma-nie: najpierw Janek wymusza na nas postój na hotdogi na stacji benzynowej („bo inaczej umrze z głodu”), a potem, tuż przed dotarciem do celu, zasypia panna Mila. Następnym razem! Za to Bilbao, czyli punkt docelowy naszej wycieczki, ujmuje nas od pierwszego wejrzenia. I to mimo (a może właśnie dlatego), że oczekiwania mieliśmy minimalne. “A co Wam przyszło do głowy z tym Bilbao ? – pytają sceptycznie znajomi Hiszpanie (z Andaluzji) – Ziąb, deszcz, a poza muzeum Guggenheima nie ma nic ciekawego".”
Okazuje się, że to największe miasto hiszpańskiego Kraju Basków jeszcze ćwierć wieku temu było poprzemysłowym potworkiem. Rdzewiejące stocznie i stalownie, zanieczyszczone środowisko, a do tego piętno baskijskiej ETA – taki obraz do dziś pokutuje wśród wielu Hiszpanów. Tymczasem w ciągu ostatnich 20 lat miasto odrodziło się niczym feniks z popiołów. Średniowieczną starówkę odnowiono i zamknięto dla samochodów. Port z centrum miasta przeniesiono w miejsce ujścia rzeki Nervion do Zatoki Biskajskiej, a dawne tereny portowe i przemysłowe po obu brzegach rzeki zastąpiono pięknymi spacerowymi bulwarami. Pojawiła się zieleń, nowoczesny transport i perełki architektoniczne z muzeum Guggenheima na czele.
Mieszkamy w samym sercu Casco Viejo, czyli tętniącej życiem starówki. Kamienne uliczki, stare kościoły, klimatyczne knajpki. Na pobliskiej Plaza Nueva kuszą pintxos, czyli baskijskie tapas, składające się z obowiązkowej kromki bagietki i różnych różności. Mnie na samym wejściu trafia się (cała!) żaba, na którą nie starczy jednak odwagi nawet dzielnemu kalmarożercy Jankowi.
Pierwszego wieczora przeżywamy kolejną chwilę grozy na widok ciągnącego wprost pod naszymi oknami… Ku Klux Klanu. Zakapturzone postaci maszerują przy akompaniamencie niepokojącej muzyki, taszcząc ciężkie krzyże i trony z figurami świętych. Okazuje się jednak, że to tylko typowa hiszpańska procesja z okazji Wielkanocy. Dopiero przy bliższym przyjrzeniu się, dostrzegamy że niektóre z zakapturzonych postaci mają na stopach kobiece sandałki albo dziecięce tenisówki. W procesjach – zupełnie jak w japońskich festiwalach matsuri – uczestniczą bowiem całe rodziny (tyle że w Japonii lżejsza atmosfera). I tak dzień w dzień przez ponad tydzień. Ignacy dopytuje, dlaczego żałobnicy noszą zakrywające twarz kaptury, a słysząc, że to ze wstydu za popełnione grzechy, rozbraja nas pytaniem „a co to jest grzech”. (Szczęśliwie dziecko! Pamiętam, że sama w jego wieku co wieczór lałam krokodyle łzy za swoje „niecne uczynki”).
O ironio, największą atrakcję miasta – czyli Muzeum Guggenheima – udaje nam się obejrzeć tylko z zewnątrz (dzieci tuż przed wejściem dostrzegają plac zabaw i tyle z naszym ambitnych planów). A to właśnie ten budynek, zaprojektowany przez słynnego Franka Gehry'ego (autora m.in. Tańczącego domu w Pradze), podźwignął miasto z postindustrialnego marazmu. Od otwarcia w 1997 roku muzeum przyciąga średnio million turystów rocznie. Ale i samo zewnętrze robi wrażenie. Dzięki płynnym, poskręcanym formom i odbijającym światło tytanowym płytkom cała gigantyczna konstrukcja zdaje się falować i migotać. Z nostalgią dostrzegamy też stojącą przed wejściem pajęczycę Maman Louise Bourgeois – jej siotrę-bliźniaczkę często widywaliśmy niedaleko naszego domu w Tokio.
Zamiast świątyni sztuki Ignaś wyciąga nas na zwiedzanie świątyni footballu, czyli niedawno otwartego pięćdziesięciotysięcznego stadionu San Mamés tutejszego klubu Athletic Bilbao. Obsypany licznymi nagrodami obiekt został wybrany hiszpańskim gospodarzem EURO 2020. Nawet my – piłkarscy ignoranci – z ciekawością zaglądamy do VIPowskich loży, sali konferencyjnej i szatni piłkarzy. Niezwykła okazuje się również historia baskijskiej drużyny, która - dla zachowania tożsamości kulturowej - zatrudnia jedynie piłkarzy pochodzących z Kraju Basków i, mimo tak restrykcyjnej polityki, pozostaje czwartym najbardziej utytułowanym klubem w historii Hiszpanii.
I z powrotem do Brukseli
W zasadzie dopiero się rozkręcamy w Bilbao (nie odwiedziliśmy jeszcze Guerniki ani przepięknego podobno wybrzeża), a tu już trzeba ruszać w drogę powrotną.
A co Wam przyszło do głowy z tym Clermont Ferrand - pytają z niedowierzaniem znajomi Francuzi (z Paryża). I ci akurat mają trochę racji. Niby to jedno z najstarszych miast Francji i stolica Owernii, ale poza czarną (zbudowaną z wulkanicznej skały) gotycką katedrą jakoś nie zachwyca. Za to okolica idylliczna. Gdzie okiem sięgnąć zółcą i zielenią się wulkany Masywu Centralnego. Kolejką wciągamy się na najwyższy w okolicy Puy-de-Dôme i ruszamy dzień wcześniej w kierunku Brukseli.
Na ostatni nocleg (w końcu niedziela wielkanocna) obiecujemy chłopcom atrakcję w postaci basenu. Po długich poszukiwaniach Wiktor upewnia się jeszcze telefonicznie, że woda na pewno jest podgrzewana, a trójka naszych milusińskich mile widziana. Kilka godzin później lądujemy w eleganckim bed and breakfast w Szampanii. Basen faktycznie jest, ale … ma-nie - na leżakach odpoczywają szykowni panowie i panie, pogrążeni w cichej lekturze. Jakoś niezręcznie podrzucać im nasze rozwrzeszczane pociechy, z dmuchanymi kółkami i wiaderkami. W pokoju też nie możemy się schronić, bo antypatyczna (i anorektyczna) właścicielka na wejściu prosi, żeby dzieci nie dotykały porozstawianych w każdym kącie „precjozów” (typu wypełniony ptasimi piórami wazon). Z podkulonymi ogonami ewakuujemy się do pobliskiej naleśnikarni. Słone galettes z mąki gryczanej są przepyszne, więc żeby odroczyć moment powrotu, zamawiamy po kilka dokładek. Gdy wracamy (trochę przed 22:00), przyczajona w ciemnościach właścicielka sucho informuje nas, że pozostali goście śpią i do rana mamy być cicho. Chłopców udaje nam się przekupić (zawrotną sumą 10 euro), gorzej z panną Ma-nie. Po umiarkowanie przespanej nocy (czuwamy, żeby dzieci nie hałasowały) jako jedyni z gości śniadanie dostajemy nie przy wspólnym stole, a na zewnatrz. Zbieramy manatki i pędzimy na basen w Brukseli!