Wyprawy dzień 1szy, Bruksela-Orlean, 440 km
Początek wyprawy nie rokuje najlepiej… Wyruszamy wczesnym popołudniem, ale trafiamy na korek gigant na obwodnicy Paryża i do hotelu docieramy po 20tej. Nasz pokoik okazuje się lodowaty i tak mikroskopijny, że po wniesieniu dwóch toreb nie ma już miejsca na rozkładane łóżeczko Jaśka, a dostanie się do toalety jest nie lada wyzwaniem. Tylko Ignaś zachwycony, podskakuje radośnie na piętrowym łóżku. Na wypad do centrum jest już za późno (bo hotel na obrzeżach miasta). Radosną karawaną ruszamy więc wzdłuż autostrady do jedynego w okolicy (prócz McDonalda) przybytku, specjalizującego się w daniach z wołowiny. Na szczęście (dla mnie), jest też jedna pozycja bezmięsna i całkiem nieoczekiwanie spędzamy bardzo miły wieczór. Noc niestety dosyć upiorkowa (Ignaś włącza syrenę przy najmniejszym stęknięciu Jaśka, a na podłodze mamy warstwę błota), za to o 9tej jesteśmy już zwarci i gotowi do wymarszu. Szybka wizyta w Orleanie - całkiem urocze, lekko senne miasteczko nad Loarą. Na starówce gąszcz wąskich, brukowanych uliczek, z pobielanymi kamieniczkami. W majestatycznej gotyckiej katedrze piękne witraże przedstawiające historie Joanny D’Arc (vel Dziewicy Orleańskiej), która w 1429 r. wyzwoliła miasto spod panowania Anglików (a 2 lata później, w wieku 19 lat spłonęła na stosie jako heretyczka). Po późnym śniadaniu ruszamy w kierunku La Rochelle.
Dzień drugi: Orlean - La Rochelle, 350 km
La Rochelle - uroczy port na wybrzeżu atlantyckim, nad Zatoką Biskajską. W XVI i XVII w. było to główne centrum oporu Hugenotów wobec katolickiej władzy. W 14-miesiecznym oblężeniu miasta w 1627-8 uczestniczyli m.in. czterej muszkieterowie Alexandra Dumas (zginęło tu wówczas 22tys. spośród 28. tys. mieszkańców). Miasto powitało nas deszczem, ale niezrażeni ruszamy na starówkę. Jesteśmy urzeczeni średniowiecznymi uliczkami z białego kamienia (à la włoska Lucca). W porcie królują dwie potężne wieże (pomiędzy którymi kiedyś rozciągano łańcuch, strzegący dostępu do portu). Deszcz coraz bardziej się nasila. Na szczęście okazuje się, że w porcie jest wypaśne akwarium (a tam m.in. rekiny, żółwie i gigantyczne meduzy). Wracamy przemoczeni do suchej nitki - czas na małe co nieco. Obsługa z cierpliwością znosi nasze fanaberie (na barowe stołki tradycyjnie ładujemy się z całym osprzętem: wózeczek, leżaczek i nosidełko Jasia + książeczki Ignasia). W pewnym momencie słyszymy tylko skonsternowane “Qu’est-ce que c’est?!” - okazuje się, że to nasz Jasinek zostawił na podłodze kałużę mleczka ;) W nocy pierwsza pobudka już o 1:30 - kwileniu Jaśka towarzyszy wycie Ignaśka. Obiecujemy sobie, że rano robimy odwrót, jednak budzi nas cudne słońce i 24 stopni ciepła, więc mkniemy dalej do San Sebastian.
Dzień trzeci: La Rochelle - San Sebastian, 440 km
Podążamy wzdłuż Atlantyku do Kraju Basków. Cala drogę towarzyszy nam słońce, a temperatura rośnie do 30 stopni. San Sebastian wyłania się z pasm górskich i zachwyca kolorami - biały piasek plaży La Concha (faktycznie ma kształt muszli) kontrastuje z szafirowymi falami i zielenią wyspy św. Klary (niegdyś służącej za izolatkę dla chorych na dżumę). Rachityczną, prawie stuletnią, kolejeczką wciągamy się na Monte Igueldo, skąd rozpościera się wspaniała panorama miasta. Życie toczy się niespiesznie - lokalsi po pracy wpadają na szybką kąpiel w Atlantyku, po bulwarze leniwie przechadzają się wielopokoleniowe rodziny (mamy wrażenie, że mijamy więcej wózków inwalidzkich niż dziecięcych). Na starym mieście zatrzęsienie kościołów i barów tapas (zwanych tutaj pintxos). San Sebastian to ponoć gastronomiczna stolica Europy (pod względem liczby gwiazdek Michelin per capita bije nawet Paryż, a niedawno otwarto tu nawet Uniwersytet Gastronomiczny). Wygłodzeni (nie jedliśmy nic od śniadania na stacji benzynowej) zaszywamy się w kącie i rzucamy na górę miniaturowych przekąseczek. Jednak nie jest nam dane zjeść w spokoju. Jasiek okazuje się główną atrakcja baru - z każdej strony atakują nas cmoki, grymasy i uśmiechy, a Wiktor pobiera złote rady na temat wychowania od jakiegoś starszego Baska. Do położonego w górach pensjonatu docieramy koło 22giej. Okolica lekko szemrana, w oddali rozbrzmiewa Kayah i Bregovic, sugerowany przez GPSa adres okazuje się jakąś smętną fabryczką z blachy falistej. Po trzecim okrążeniu z przerażeniem dostrzegamy na fabryczce nazwę naszego pensjonatu. Z duszą na ramieniu wjeżdżamy do góry przemysłową windą i tu naszym oczom ukazuje się bardzo zacnie wyglądające wnętrze. Właściciele maja ubaw, widząc nasze nietęgie miny i uspokajają, że to częsta reakcja. Noc mija nam spokojnie, a rano ruszamy do Salamanki.
Dzień czwarty: San Sebastian-Salamanka, 455 km
Z San Sebastian jedziemy na zachód, aż pod granicę z Portugalią. Cala drogę towarzyszy nam słońce i piękne górskie krajobrazy. W hotelu czeka nas tylko nieprzyjemna operacja usunięcia drzazgi z Ignasiowego paluszka (chapeau dla Wiktora!) i ruszamy do miasta. Położona na wzgórzu starówka oszałamia nagromadzeniem monumentalnych zabytków i bogato zdobionymi fasadami ze złocistego piaskowca. Największe wrażenie robią na nas kolosalne Catedral Vieja i doklejona do niej Catedral Nueva, barokowy Plaza Mayor otoczony arkadowymi kamienicami oraz budynki założonego w 1218 r. (jeden z najstarszych w Europie) uniwersytetu. Do dziś Salamanka jest głównym ośrodkiem uniwersyteckim w kraju, a studenci stanowią ponad 20% mieszkańców miasta. W poszukiwaniu paelli trafiamy do gwarnej knajpki pełnej autochtonów, gdzie ‘cinco minutos’ okazuje się oznaczać cincuenta y cinco. W końcu Jasiek pada w nosidle, a Ignaś ucina sobie drzemkę w jaśkowym wózku. Paella smakuje nieziemsko, choć nie jesteśmy w stanie dobrać się do części morskich stworów. Wracamy umęczeni, ale szczęśliwi. W nocy tradycyjnie trzy pobudki na karmienie Jaska. Tym razem udaje nam się jednak spacyfikować Ignaśka, który śpi z przemysłowymi słuchawkami na uszach.
Dzień piaty: Salamanka- Sevilla, 455 km
Malowniczą autostradą wśród gór mkniemy na południe do stolicy Andaluzji. Napisy w toaletach na stacjach benzynowych (“Uprasza się o niemycie nóg w umywalce”) wskazują, że zbliżamy się do Maroka. Sewilla wita nas 34-stopniowym upałem i pełną egzotyką: palmy, drzewa pomarańczowe (pod jednym z nich parkujemy naszego jeepa, który przez “trumnę” na dachu nie mieści się w żadnym podziemnym parkingu). Architektura zdradza wpływy arabskie (miasto do polowy XIII w. było w rękach Maurów): pyszne, koronkowe ornamenty, ceramiczne płytki azulejos, łuki w kształcie podkowy. Zwiedzamy największą na świecie gotycka katedrę (wzniesioną przez katolickich władców na miejscu dawnego meczetu, “aby przyszłe pokolenia uznały nas za szaleńców"). Niestety jest już za późno na Alcazar (rajski zespól pałacowo-ogrodowy, założony jeszcze przez Maurów) - następnym razem! Plączemy się po zaułkach Barrio Santa Cruz (dawnej dzielnicy żydowskiej), potem ekspresowa kolacja i spacer na Plaza de España z imponującym półkolistym pałacem. Stamtąd próbujemy złapać taksówkę, ale jak na złość wszystkie zajęte. Wracamy więc na piechotę - Jaś w nosidle, Ignaś w jaśkowym wózku. W hotelu pełen luksus (w pokoju mamy nawet rower stacjonarny), choć płacimy mniej niż za nędzną klitkę w Orleanie. Ignaś szaleje na rowerze, a Jaś pierwszy raz przewraca się z brzucha na plecy i vice versa! Jest niezwykle dumny, gdy bijemy mu brawo i powtarza tę sztuczkę jeszcze kilka razy. W nocy moja kolej na harce (dopadają mnie wątpliwości, czy Maroko to aby na pewno dobry pomysł…). Rano bez entuzjazmu zbieramy manatki - chętnie zostalibyśmy dłużej w tym czarownym mieście i cywilizowanym hotelu.
Dzień szósty: Sewilla – Tangier
Zaczyna się od niemiłego incydentu. Przy wjeździe do odprawy portowej w Algeciras zostajemy skierowani na prawo, “gdzie sprzedawane są bilety na samochody osobowe”. Po kilkuset metrach kolejny jegomość informuje nas, że prom odchodzi za niecałe poł godziny, a po bilety musimy się pofatygować 500 metrów dalej, na drugą stronę portowego kanału. Czujemy już, że to naganiacze, ale nie bardzo jesteśmy w stanie się wycofać. Scena jak z filmu akcji: Wiktor puszcza się sprintem wąską kładką wzdłuż kanału, Jasiek wyje z głodu, a ja próbuję zatamować jego przeciekającą pieluchę (niestety mokre chusteczki zostały schowane przez Wiktora w jakimś tylko jemu znanym miejscu). Sama dwugodzinna przeprawa do Tangeru niezwykle malownicza. Ignaś (który w samochodzie na okrągło słucha “Afryki Kazika”, czyli opowieści o wojażach Kazimierza Nowaka) bardzo podekscytowany, że wpływamy do Afryki. Do hotelu pod Tangerem docieramy późnym popołudniem. Z okna widok na palmy i Atlantyk. Jest i kuchnia, więc przyrządzamy nasz ukochany makaron (ingrediencje przyjechały z Brukseli) i czujemy się trochę jak w domu. Po długiej naradzie podejmujemy decyzje o modyfikacji trasy. Niepokoimy się Jasiem (kiepskie kupki i pokasływanie). Poza tym jesteśmy już trochę zmęczeni codzienna gonitwa, zwłaszcza że Jaś zdecydowanie mniej lubi jazdę samochodem niż Ignaś, gdy był w jego wieku. Postanawiamy zrezygnować z pustynnej części trasy na rzecz kilkudniowego "popasu" nad Atlantykiem. Wprawdzie to na dolinie rzeki Draa najbardziej nam zależało, ale nic na siłę.