Dzień pierwszy: Bruksela - Dubaj

A zaczęło się tak obiecująco. Mamy miejsca w pierwszym rzędzie, więc możemy wyprostować kopytka, a Jasinek fika radośnie na podłodze. 6,5 godzin lotu mija jak z bicza strzelił (Jasiek ucina sobie dwie drzemki w przymocowanej do ściany kołyseczce, a Ignaś zalicza kilka bollywoodzkich hitów na ekranie Współpasażera). Jeszcze ostatnie siku i zmiana pieluchy, i schodzimy do lądowania. Jednak już po chwili pilot ogłasza, że zostaliśmy wstrzymani ze względu na (podobno bardzo tu częsty) korek powietrzny nad Dubajem. Kolejne półtorej godziny - w ciemnościach i unieruchomieni w fotelach (turbulencje) - kołujemy nad miastem. W dodatku jaśkowe zabaweczki, smok i jedzonko są już schowane w luku bagażowym. Zdesperowani, dajemy biedakowi do zabawy pokładowe gazetki, które ten metodycznie rozrywa na tysiące kawałeczków. Ignaś tymczasem zalewa się wodą i wpada w rozpacz. W końcu lądujemy. Jest 1:30 rano, a na zewnątrz 30 stopni (i burza piaskowa). Przed nami kolejne atrakcje - pół godziny w autobusie do budynku lotniska (znowu korek), tyleż w kolejce do odprawy paszportowej, w końcu 50 minut w wypożyczalni samochodów. Chłopaczki przez całą podróż były absolutnie heroiczne, ale powoli zaczynają puszczać banki nosem. Przed hotelem wicher zwiewa nam jeszcze prosto do fontanny jaśkowy wózek (na szczęście bez zawartości), który miał tez robić za łóżeczko. Półżywi i oklejeni docieramy w końcu do numeru, gdzie, jak się okazuje, 'wody chwilowo brak'. Pocieszamy się, że może być już tylko lepiej;)

Dzień drugi: Al Ain

Jest woda - juppi! Za to za oknem nadal szaleje burza piaskowa. Na szczęście Dubaj (i pozostałe Emiraty) zwiedziliśmy dosyć szczegółowo już w zeszłym roku, wiec trochę mniej nam żal, że nie możemy wyściubić nosa na zewnątrz. Udaje nam się wynegocjować przedłużenie doby hotelowej i fundujemy chłopakom długą kąpiel. Potem ruszamy uzupełnić zapasy jaśkowych odzywek i pieluch. Centra handlowe to emiracka specjalność. "Osiedlowy" przybytek, do którego trafiamy jest bardziej wypaśny niż jakikolwiek znany nam w Europie (w drugiem co do wielkości Mall of the Emirates, oprócz 800 sklepów, jest również sztuczny stok narciarski). Uderza polaczenie konserwatyzmu i nowoczesności. Spowite w czarne abaje Emiratki nieustannie sprawdzają facebookowe wieści na swoich najnowszej generacji iPhonach. Obok zachodnich sklepów z bielizną jest tez obowiązkowy w każdym miejscu publicznym meczet. Nigdzie poza Emiratami nie widzieliśmy tez takiego tygla rasowego (autochtoni stanowią zaledwie 15% ludności, reszta to tania siła robocza z Indii, Filipin czy Afryki albo rosyjscy czy brytyjscy milionerzy). Jeszcze lunch, odpiaszczenie szyb w samochodzie i ruszamy w kierunku Al Ain, przy samej granicy z Omanem. Al Ani to daktylowa oaza na pustyni i miejsce kultu urodzonego tu szejka Zayada - ojca emirackiej państwowości. (Dom, w którym mieszkał i wzniesiony przez niego fort widzieliśmy w zeszłym roku.) Kierowani przez GPSa, zamiast de hotelu, docieramy do bazy wojskowej. Na szczęście strażnik jest bardziej rozbawiony niż zaniepokojony sytuacja i tłumaczy nam, jak dojechać do hotelu, który (jak się okazuje) mijaliśmy 15 km wcześniej. Do rana udaje nam się dotrwać bez dalszych przygód, oprócz zarządzonej przez Jasinka przerwy na zabawę miedzy 2:00 a 4:30.

Dzień trzeci: szlakiem przejść granicznych

1606995_10153893048345961_5968326914996067074_n
1606995_10153893048345961_5968326914996067074_n

Okazuje się, że przejście graniczne, którym próbuje puścić nas GPS jest zarezerwowane dla obywateli krajów Zatoki Perskiej. Jedziemy więc do ogólnodostępnego przejścia, bardziej na północ. Tu scenka jak z Kusturicy: na plastikowych krzesełkach wygrzewa się grupka strażników granicznych - nieskalanie białe szaty, na nosach Ray Bany, a z komórek (które w Emiratach są absolutnym fetyszem) na pełen regulator lecą śpiewy muezina. Same formalności odbywają się nader sprawnie i już po chwili jesteśmy w Omanie. Naszym celem jest górska miejscowość Nizwa, do której - według mapy- prowadzi bezpośrednia droga wzdłuż granicy z Emiratami. Niestety nasz GPS wariuje i z uporem maniaka próbuje zawrócić nas do Emiratów i "swojego" przejścia granicznego. Jedyny mówiący choć trochę po angielsku autochton o "naszej" drodze w ogóle nie słyszał i radzi jechać dwukrotnie dłuższą trasą wzdłuż wybrzeża. Jedziemy na ślepo, aż tu nagle dostrzegamy drogowskaz na Ibri (juhuu - to 150 km przed Nizwa). Skręcamy w pustynny krajobraz, by po chwili trafić na parterowy baraczek, który okazuje się być ... kolejnym przejściem granicznym (tym bardziej to dziwne, ze jesteśmy jakieś 30 km od granicy). Co więcej, okazuje się, że w paszportach mamy tylko wizy wyjazdowe z Emiratów. Po godzinnej wymianie uprzejmości (strażnicy nigdy nie słyszeli o Polsce i bardzo są wszystkiego ciekawi) otrzymujemy stosowne pieczątki i prujemy dalej świetnej jakości autostrada. Aż trudno uwierzyć, ze gdy w 1970 r. obecny sułtan przejmował władze (w wyniku zamachu pałacowego) w kraju było zaledwie 10 km asfaltu, 2 szkoły (podstawowe) i 2 (prowadzone przez amerykańskich misjonarzy) szpitale. Kamienista pustynia stopniowo ustępuje miejsca rdzawym szczytom gór Hadjar. Nasz hotel położony jest na odludziu, u stop majestatycznego wzgórza. Na zewnątrz jest cały czas cudownie ciepło, wiec mimo ciemności wskakujemy z Ignasiem do basenu. Absolutna cisza i niebo gwiaździste nad nami. O to właśnie chodziło!

Dzień czwarty: Nizwa i okolice

Jest piękne słonce, więc zaczynamy dzień od kąpieli w basenie, skąd tym razem roztacza się widok na skaliste szczyty. Następnie zahaczamy o hipermarket, gdzie oprócz czapeczki dla Jaska i (ach ta globalizacja) kolorowanki ze Spidermanem dla Ignaśka, można tez nabyc m.in. 250- kilogramowe worki ryżu, humus w wiadrach albo opony samochodowe. Większość obsługi (z wyjątkiem induskich pakowaczy) to Omańczycy - to mila odmiana po Emiratach, gdzie w sektorze usług pracują wyłącznie cudzoziemcy (a dla miejscowych zarezerwowane są stanowiska w administracji publicznej). Górską drogą, upstrzona znakami "uwaga wielbłądy" (w czasie siusiania faktycznie trafiamy na dwa szkielety), zmierzamy do wioseczki Misfat, reklamowanej przez nas przewodnik jako najbardziej autentyczna osada w Omanie. Tablica informacyjna uprasza o pozostawienie samochodu na parkingu jakiś kilometr przed wioska, żeby nie niepokoić mieszkańców. Tak tez robimy, ale okazuje się, ze dojście do wioski prowadzi albo górską serpentyną, na której zdają się nie obowiązywać żadne ograniczenia prędkości, albo niezwykle malowniczym (otoczonym daktylowymi palmami), ale bardzo stromym kamiennym wąwozem. Decydujemy się na drugą opcje. Ignaś skacze po kamieniach jak górska kozica, ale ja (w balerinach i z Jaśkiem w nosidle) czuje się mocno nietęgo. Sama, przytulona do skalnej ściany, wioseczka absolutnie magiczna. Kamienne budynki jakby organicznie wyrastały ze skały. Gdyby nie kilka (dosyć groteskowych w tym kontekście) anten satelitarnych, wydawać by się mogło, ze czas zatrzymał się tu setki lat temu. W wąskich uliczkach mijamy chłopca na osiołku oraz kilku sędziwych gentlemanów w białych szatach, zdobionych czapeczkach na głowach i z zakrzywionymi kindżałami za pazucha. Kobiet tradycyjnie nie widać. Na skraju wioski trafiamy na spora grupę Francuzów wsiadających do swoich jeepów. Nas frajerów czeka jeszcze półgodzinna przeprawa do samochodu. W drodze powrotnej mijamy stada kóz prowadzone przez pasterzy o wyglądzie biblijnych proroków i bawiące się przed domami umorusane dzieciaki. Wieczorem pyszna kolacja na tarasie. Jest cudownie...

Dzień piaty: Nizwa- Muskat

Po basenie ruszamy do centrum Nizwy, dawnej stolicy kraju. Największe wrażenie robi na nas potężny fort obronny z XVII w. (okresu potęgi morskiej Omanu, po przepędzeniu Portugalczyków). Z 40-metrowej okrąglej wieży roztacza się przepiękny widok na otaczające miasto gaje daktylowe i masywne szczyty. Ignaś, który akurat przechodzi fazę zamkowo-rycerska, z podekscytowaniem słucha historii o podgrzewanym soku z daktyli, którym polewano napastników. Tradycyjnie najciekawsze są wymiany z lokalsami. Jeden ze sprzedawców na bazarze z niesmakiem opowiada nam o panoszących się w mieście "rubbish people" - ubogich przybyszach z Bangladeszu, którzy zabierają pracę prawdziwym Omańczykom. Inni cmokają z uznaniem, ze trafiły nam się dwa chłopaki. W drodze do Muskatu uświadamiamy sobie, ze chyba każda stacja beznynowa w kraju zaopatrzona jest w meczet, a paliwo jest tańsze od wody mineralnej. W hotelu ponowne zderzenie cywilizacji: obok zakutanych od stop do głów Omanek przemykają skąpo ubrani goście siłowni, a recytujący wersety Koranu ojciec z synkiem popijają coca colę. Nam trafia się niespodziewany upgrade: zamiast dwuosobowego pokoju dostajemy apartament z dwiema sypialniami, trzema łazienkami, salonem i kuchnia. Po raz pierwszy od wyjazdu wszyscy budzimy się wyspani!

Dzień szósty – Wadi Shab

Do Muskatu wrócimy za 2 dni, a tymczasem zmierzamy na południe, do Wadi Shab - najpiękniejszego ponoć wąwozu w Omanie. Najpierw przeprawiamy się łódką na drugi brzeg rzeki. Dalej idziemy pieszo przepiękną rdzawą doliną, porośniętą bujnymi gajami palmowymi. Obrazu bajkowości dopełnia lazur wody i mijane co jakiś czas osiołki. Z czasem droga zamienia się w całkiem wymagającą górską ścieżkę, z przeszkodami w postaci wielkich głazów, przecinających ścieżkę strumyków (Wiktor wpada do jednego po kolano) i przesmyków nad pionowymi klifami (nam robi się słabo od samego patrzenia w dół, a lokalsi - owinąwszy się dla kurażu flagą - skaczą z 10 metrów do wody). Nasze chłopaki spisują się wzorowo - Jasiek ucina sobie dwugodzinną drzemkę w nosidle, a Ignaś (który w samochodzie zapowiedział nam, ze nigdzie nie zamierza chodzić), pod wpływem wyzwania, dostaje cudownego turbo-doładowania. Widoki zapierają dech - mijamy małe jaskinie, wodospady, rajskie jeziorka. Nie mamy już niestety czasu na kąpiel, pędzimy w dół, żeby zdążyć na ostatnia powrotna łódkę. Po kolejnej godzinie dojeżdżamy do hotelu typu "little India" w nadmorskim Sur. Po wczorajszych luksusach z bólem instalujemy się w lichej klitce. Restauracja poraża kiczem, ale serwuje przepyszne curry, a także (pierwszy raz w Omanie) alkohol, który arabscy goście popijają ukradkiem w ciasnej, smutnej salce nad basenem. W nocy Jasinek postanawia nas ostatecznie wykończyć, budząc się równo co 2 godziny.

Dzień siódmy: pustynia

Po wyjątkowo podłym śniadanku (najbardziej znośna z proponowanych opcji jest kawa rozpuszczalna z termosu), ruszamy z powrotem do Muskatu. Tym razem jedziemy nie wzdłuż Zatoki Omańskiej, a dłuższą trasą (350 km) przez pustynny interior. Przemierzamy absolutne pustkowia, co jakiś czas mijając tylko pasące się przy drodze wielbłądy (cały Oman, kraj o powierzchni niewiele mniejszej od Polski, ma zaledwie 3 miliony mieszkańców, z czego jedna trzecia mieszka w Muskacie). I w końcu to, o czym marzyliśmy: offroadowa przejażdżka po pustyni. Wpływamy na suchego bezkres oceanu, czerwień piasku kontrastuje z błękitem nieba. Choć to już nasz "drugi raz" (po zeszłorocznych Emiratach), przeżycie cały czas niemal metafizyczne. Do hotelu w Muskacie (tego samego co 2 dni temu, ale tym razem bez miłych niespodzianek) docieramy wczesnym wieczorem. Jako ze chłopaki ospane po długiej jeździe, postanawiamy jeszcze odwiedzić tutejszy suk, zachwalany przez przewodniki jako najbardziej autentyczny na Półwyspie Arabskim. Przy wejściu faktycznie trafiamy na grupę kobiet w tradycyjnych dla obszarów pustynnych maskach. Jednak po czarownych sukach Maroka, ten wydaje nam się marną, pełną chińszczyzny, atrapą. W dodatku sprzedawcy niemal barykadują przejście, próbując wcisnąć nam swoje towary. Uzupełniamy (zapoczątkowaną w Rabacie) kolekcję Ignasiowych superbohaterow i zmykamy niepyszni. Kończymy dzień wyborna libańską kolacyjką, w trakcie której Jasiek (ze względu na styl czołgania oraz determinacje w dążeniu do celu, zwany ostatnio warankiem) usypuje na podłodze misterny kobierzec z kawałeczków chleba pita.

Dzień ósmy: Muskat

Dzisiaj dzień prawie bez samochodu. Prawie, bo wciśnięty między góry i wody Zatoki Omańskiej Muskat ciągnie się na długości aż 50 km. Muskat brzmi tak poetycko (lekko jak muśniecie muślinu i egzotycznie jak gałka muszkatołowa), że spodziewamy się czegoś absolutnie niezwykłego, rodem z baśni tysiąca i jednej nocy. Tymczasem miasto okazuje się bardzo przyjemne i schludne (dużo zieleni, jasna zabudowa w tradycyjnym, arabskim stylu), ale trochę pozbawione charakteru. Podążamy trasą polecaną przez Lonely Planet: najpierw lekko kiczowaty błękitno-zloty pałac panującego od 45 lat sułtana, potem forty obronne wzniesione w XVI w. przez Portugalczyków, w końcu malowniczy nadmorski bulwar, którym przechadzają się rajsko kolorowe indyjskie i monochromatyczne (on na biało, ona na czarno) arabskie rodziny. Większość z gromadka dzieci, upychanych potem luzem do gigantycznych jeepow. Akurat piątek - meczety pekaja w szwach. My zmierzamy do największego (mogącego pomieścić 20 tys. wiernych) Grand Mosque. Prosta, elegancka bryła wygląda dostojnie na tle gór i mimo ogromu sprawia wrażenie niebywałej lekkości. Niestety jako niewierni w piątek nie możemy wejść do środka. Przejeżdżamy jeszcze przez dzielnicę indyjską Ruwi i wracamy nad hotelowy basen łapać ostatnie promienie słońca. Na kolację proponuję spragnionym hamburgerów chłopakom TGIF przy samym hotelu, naiwnie licząc na jakąś sałatkę albo zupę warzywną. W całej karcie nie ma ani jednej pozycji bezmięsnej i tylko trzy (piekielnie drogie) dania rybne. Moj łosoś smakuje jak stek wołowy (musiały smażyć się na tej samej patelni) a i hamburgery nie powalają na kolana. Do tego przeraźliwie walące disco. To nasza najmniej trafiona (i najdroższa kolacja) od wyjazdu. Tylko Jasinek zachwycony zalotami filipińskich kelnerek. W nocy tradycyjnie duet dwóch muezinów - tutejszego i naszego Jaśka.

Dzień dziewiąty: W kierunku Dubaju

Czas na odwrót w kierunku Dubaju, skąd pojutrze wylatujemy do Brukseli. W drodze do Soharu (250 km na północ od Muskatu) odbijamy jeszcze na chwile na zachód w góry Hajar, żeby obejrzeć słynny XVII-wieczny fort w Nakhal. Piaskowa, pięknie odrestaurowana twierdza usytuowana na szczycie wzgórza i otoczona gajowymi palmowymi wygląda jak zamek z bajek Disneya. Przy zejściu na parking Ignaś (którego w forcie cały czas kurczowo trzymaliśmy za rękę, żeby z przejęcia nie wpadł do jakiejś studni) zsuwa się z metrowej wysokości żwirowego nasypu. Na szczęście kończy się na zdartym kolanie, a czekolada pomaga uśmierzyć bol. W samochodzie gramy w “Zgadnij, jakie to zwierzę”:

- Ja: Roślinożerne?

- Ignaś: Wszystkożerne

- Świnia?

- Nie

- Dzik?

- Nie

- Człowiek?!

- Ignaś (triumfalnie): Tak, Polacy z bitwy pod Grunwaldem! (Tu należy dodać, ze bitwa pod Grunwaldem jest obecnie - wskutek niedawnej wizyty Babki - największą pasją naszego syna. Codziennie w hotelu każe sobie wyszukiwać zdjęcia z inscenizacji i bawi się w rozpoznawanie, kto Polak, kto Krzyżak).

W samym Soharze (miejscu narodzin legendarnego Sindbada Żeglarza), poza piękną plażą, nie ma większych atrakcji. W hotelu udaje nam się jeszcze załapać na godzinę słońca nad basenem, wizytę w spa (na zmianę z Wiktorem) i kolacj ę w numerze. Błogostan przerywa brutalnie Janek waranek, który miedzy 4:00 a 7:00 zarządza przerwę w spaniu.

Dzień 10ty: Dubaj – metropolia przyszłości?

Zaspany Ignaś rozgląda się po kamienistych pustkowiach otaczających hotel i pyta, dlaczego “nie ma piasku na pustyni”. Do Dubaju zostało nam zaledwie 200 km, ale aż trzykrotnie musimy przekroczyć granicę, bo sam północno-wschodni koniuszek Półwyspu Arabskiego jest omańską eksklawą na terytorium Emiratów. Po przyjeździe do hotelu obowiązkowa kąpiel w basenie. Dziś po raz pierwszy kapie się tez Jasinek, a Ignaś zbiera się w końcu na odwagę (“Mamo, tato, złamałem strach!”) i wskakuje z rozbiegu do wody. Po południu przejażdżka po nowoczesnym centrum Dubaju. Drapacze chmur o wymyślnych, lśniących elewacjach, hotel w kształcie żagla, sztuczna wyspa z luksusowymi apartamentowcami - wszystko to robi imponujące, ale i lekko przytłaczające wrażenie. Jak żyć w mieście, gdzie nie ma chodników ani zieleni, a na spacer jedzie się samochodem do centrum handlowego? I my spędzamy wieczór w Dubai Mall - największym centrum handlowym świata (z 1200. sklepów, oceanarium i gigantycznym lodowiskiem), przed którym góruje najwyższa na świecie (828-metrowa) wieża i najwyższa “tańcząca fontanna”. Aż trudno uwierzyć, że ta futurystyczna metropolia jeszcze na początku lat 60tych (przed odkryciem złóż ropy naftowej) była senną osadą poławiaczy pereł. Przed pójściem spać w popłochu pakujemy walizki, a Wiktor jedzie oddać samochód. Perspektywa pobudki o 4:50 nie pozwala nam zasnąć, za to Jasiek - jak na ironie - po raz pierwszy przesypia ciągiem 6 godzin.

Dzień jedenasty: Powrót

Lot powrotny mija bezboleśnie: Jasiek w przerwach w czarowaniu współpasażerek drzemie na klacie Wiktora, a Ignaś zalicza wszystkie trzy części Toys Story. Bardzo wzrusza nas prośbą, żebyśmy na chwile spojrzeli na Jaśka, bo on musi iść do toalety. Bruksela wita nas nieśmiałym słońcem i 8 stopniami - nie jest źle! W domu chłopaczki wygłodniale rzucają się na nie widziane od półtora tygodnia zabawki, a my na laptopy.

Z perspektywy

W retrospekcji, najcieplej wspominamy:

  • Zapierające dech krajobrazy: bezkresną pustynie, majestatyczne góry, malownicze wadi (wyschnięte doliny rzek)
  • Arabską egzotykę, przy jednoczesnym poczuciu bezpieczeństwa i braku nagabywania
  • Pyszną (arabską i hinduską) kuchnię

Nie zachwyciły nas natomiast odwiedzane miasta (Muskat, Sur, Sohar) ani (drogie, a dosyć kiepskie) hotele. Wynika to pewnie z faktu, ze kraj jest cały czas w dużej mierze nieodkryty turystycznie, co ma oczywiście również (głownie) zalety (np. w Pałacu Sułtana - głównej atrakcji Muskatu - byliśmy jedynymi zwiedzającymi). Podobno Oman to raj do dzikiego biwakowania – pogoda idealna, bezpiecznie, masa dogodnych miejsc do rozbicia namiotu. Ze względu na jaśkowe pieluchy (i moje codzienne mycie włosów), dla nas ta opcja nie wchodziła niestety w rachubę.

Kilkakrotnie w czasie wyjazdu nasuwały nam się skojarzenia z Norwegią: oba kraje mają podobną powierzchnię i bardzo niską gęstość zaludnienia; oba zamożność zawdzięczają głownie złożom ropy naftowej; w obu piękno przyrody kontrastuje z mało porywającymi miastami. (Tutaj oczywiście podobieństwa się kończą: Oman to jednak nadal monarchia absolutna, gdzie kobiety są de facto własnością swoich ojców lub mężów.)

Konkludując – kraj na pewno wart odwiedzenia, zwłaszcza dla zaprawionych globtroterów, którym niestraszne spanie pod gołym niebem ;)