Via Baltica 2016

Warszawa

Chłopaczki z ogromną godnością znoszą jedenastogodzinny lot z Narity do Warszawy (od stycznia LOT otworzył bezpośrednie połączenia z Japonią).

20160702_093927.jpg

Jasinek ucina sobie dwugodzinną drzemkę, Ignacy tradycyjnie odmawia spania, upajając się możliwością nielimitowanego oglądania kreskówek. Przylatujemy o 15:00, trzeba więc jakoś dotrwać do wieczora. Chłopaczki, mimo zmęczenia i iście japońskiego upału (35 stopni w cieniu), dają się namówić na przebieżkę po mieście. Po Tokio majestatyczna kiedyś Warszawa bardzo zmalała w naszych oczach. Dużo tu za to różnorodniej niż w naszych studenckich czasach. Masa cudzoziemców, etnicznych restauracji. W ciągu kilkugodzinnego spaceru po centrum mijamy co najmniej pięć barów sushi. Zahaczamy o Złote Tarasy (z kolejnych już wakacji wrócimy z kompletem ładowarek do wszystkich urządzeń elektronicznych), a potem spacerem idziemy na Nowy Świat, gdzie doznajemy ekstazy przy ogórkach kiszonych i zasmażanych buraczkach, a z czwórką starszych Amerykanów rozprawiamy o światowej polityce. Jest błogo, choć okrutnie gorąco (wychodząc, orientujemy się, że pod stołem mieliśmy wylot klimatyzacji, skąd bucha gorące powietrze). O 22:00 w końcu lądujemy w łóżkach. Niestety dokładnie w tym samym momencie za oknem rozlega się ryk bębnów i klaksonów – chyba jakaś manifestacja. Przez pół nocy klnę, na czym świat stoi; reszta rodziny pada, nie zważając na łomot.

Kolejnego dnia chłopaki lecą do rodziny Wiktora pod Szczecinem, a ja dostaję dwa dni wolnego - juppi!!! Korzystam na całego. Spotykam się z dawno niewidzianymi znajomymi, wpadam do Babci Kalinki. Odwiedzam też Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Placówka, wyróżniona prestiżowym tytułem Europejskiego Muzeum Roku 2016, faktycznie robi ogromne wrażenie. Śmiały projekt architektoniczny, ciekawa, interaktywna ekspozycja. Dobrze, że w końcu mamy w Polsce muzeum, które w kompleksowy i odważny sposób przedstawia tysiącletnią historię polsko-żydowskich relacji.

Ostatnie popołudnie w Warszawie spędzam na zabiegach i zakupach. Manicurzystka szczegółowo wypytuje mnie o sytuację zawodową i rodzinną. Gdy odpowiadam, że obecnie mieszkamy w Tokio, klientka obok pyta, czy nie znamy aby „Uli i Łukasza, u których była w Tokio w zeszłym roku”. A i owszem, to nasi dobrzy tokijscy znajomi!

Jeszcze fryzjer, kosmetyczka, wizyta w księgarni, nowa spódniczka i … karta kredytowa nieoczekiwanie odmawia współpracy. Niestety nie pamiętam kodu do pozostałych kart, dzwonię więc po pomoc do banku. Tam jednak odprawiają mnie z kwitkiem, bo nie jestem w stanie odpowiedzieć na żadne z pytań mających potwierdzić moją tożsamość (finansami zajmuje się u nas Wiktor). Nazajutrz jak niepyszna zwierzam się z zaistniałej sytuacji w hotelowej recepcji. Na szczęście okazuje się, że to dosyć częsta sytuacja, w związku z czym środki na karcie rezerwuje się już przy rejestracji (uff!).

Pyrzyce

Dołączam do chłopaków, którzy nadrabiają rok niewidzenia z rodziną Wiktora. Zachwycamy się swojskimi pejzażami (po tokijskich szarościach mamy wrażenie, jakby ktoś nałożył na rzeczywistość filtr polaryzacyjny) i delektujemy pysznościami z rajskiego ogrodu siostry Wiktora, Ani. Jasiek i Ignaś „zajeżdżają” ukochanego wujka Adama (od czasu zeszłorocznej zabawy w bitwę pod Grunwaldem, przezwanego von Jungingenem).

Niestety oba chłopaczki w nienajlepszej formie. Jasiek kaszle jak gruźlik, a Ignasiowi rośnie pierwszy stały ząbek (szkoda tylko, że za nie chcącym się za nic ruszyć mleczakiem). Umawiamy ich więc do lekarza. Jasiek ma niestety początek zapalenia oskrzeli (z kolejnych już wakacji wrócimy z nowym inhalatorem). Ignaś bohatersko znosi rwanie zęba, pocieszając się perspektywą jedzenia lodów przez resztę dnia.

[embed]https://flic.kr/p/JVc8au[/embed]

Gdańsk-Sztokholm

Lżejsi o ząb i ciężsi o inhalator, ruszamy do Gdańska, gdzie (po szybkim obiedzie z moją familią) wjeżdżamy na prom do Szwecji.

wakacje2016-2

Niestety dość szybko staje się jasne, że nie będzie to spokojny rejs. Buja tak mocno, że Jasinka wyrzuca z łóżka. Resztę nocy spędza na podłodze z biednym Wiktorem.

Do Nynäsham (50 km od Sztokholmu) dopływamy w południe. Wejście do portu jest niezwykle malownicze. W dodatku, wbrew prognozie pogody, trafiamy na piękne słońce.

28168927674_e2fa4224a0_k.jpg

Ostatni raz byłam w Sztokholmie dokładnie 4 lata temu z mamą i siostrą. Wówczas (również ze względu na deszczową pogodę) podążałyśmy szlakiem muzeów i barów jazzowych. Tym razem stawiamy na atrakcje familijne. Prosto z promu kierujemy się więc na Djurgården (jedną z 14 sztokholmskich wysp) do najstarszego na świecie skansenu (to zresztą z języka szwedzkiego pochodzi samo słowo „skansen”). Świetnym pomysłem jest umieszczenie w zabytkowych budynkach postaci z epoki. I tak w starej chacie wita nas matrona w długiej sukni i czepku, w szkole trafiamy na lekcję kaligrafii, a w mleczarni podglądamy tradycyjny wyrób sera.

28502273200_960c5a975d_k.jpg

Chłopaczkom najbardziej podobają się zwierzęta, zwłaszcza kózki, które można do woli głaskać (Jasiek nie szczędzi im też pocałunków). Dla nas najciekawsze jest jak zawsze obserwowanie tubylców. Najbardziej uderza nas stopień wytatuowania populacji (wśród młodych ludzi sięgający 100%) oraz perfekcyjny brytyjski akcent wszystkich grup wiekowych.

28786780815_72b98aaccf_k.jpg

Wieczorem wypuszczamy się na Gamla Stan, czyli sztokholmskie miniaturowe stare miasto (choć podobno liczący ponad 600 komnat zamek królewski jest jednym największych na świecie). Całą wyspę obchodzimy niespiesznym krokiem w ciągu godziny, zaśmiewając się ze szwedzkich wersji „restauracji” (restaurang), „parkingu” (parkering), „toalety” (toalett), „muzeum” (museet) czy „galerii” (gallerian). Kolorowe średniowieczne i renesansowe kamienice, brukowane uliczki, przytulne knajpki. Słodkie to, ale jednocześnie trochę sztuczne i bez życia. Czujemy się jak na planie filmowym jakiegoś włoskiego miasteczka, zwłaszcza że znakomita większość restauracji serwuje kuchnię włoską. W barze tureckim (gdzie lądujemy w ramach oszczędności) płacimy równowartość 60 euro za cztery pity. Ostatecznie może to i dobrze, że spędzimy w Sztokholmie niecałe 2 dni.

Stockholm
Stockholm

Kolejnego ranka odwiedzamy Södermalm - dawną dzielnicę robotników, a obecnie najbardziej „pojechaną” część miasta, przyrównywaną do nowojorskiej Greenwich Village. Wspinamy się na ścieżkę widokową Monteliusvägen, skąd rozpościera się piękny widok na stare miasto i wizytówkę miasta - inspirowany włoskim renesansem ratusz miejski (to tu odbywają się doroczne bankiety noblowskie).

Panorama Sztokholmu

Panorama Sztokholmu

Na ławeczkach hipsterska młodzież popija piwko i zajada sushi (z białą kapustą).

28502261890_139a41d0cf_k.jpg

Wizytę w szwedzkiej stolicy kończymy w najpopularniejszym ponoć muzeum Skandynawii, poświęconym szwedzkiemu Titanicowi, czyli okrętowi wojennemu „Vasa”, który zatonął w czasie swojego pierwszego rejsu w 1628 roku (prawdopodobnie z powodu umieszczenia większej niż zwykle liczby dział na pokładzie), a po 333 latach został wyłowiony w niemal idealnym stanie. Vasa jest najstarszym zachowanym statkiem na świecie, a w momencie jego ukończenia był jednym z najpotężniejszych. Pięćdziesięciometrowa konstrukcja, ozdobiona setkami rzeźb faktycznie robi ogromne wrażenie. Z perspektywy Polski zatonięcie Vasy było akurat szczęśliwym zbiegiem okoliczności, bo to nasz kraj miał być najpewniej celem jego ataku.

28681458482_5367494b0f_k.jpg

Prosto z muzeum mkniemy na prom (który tym razem odpływa z centrum miasta). Tu czeka nas miła niespodzianka – zostajemy „upgradowani” do dwupokojowego apartamentu, z obłędnym widokiem, szampanem i wielkim koszem owoców.

28171863813_03d0ff9c0d_k.jpg

Turku

Żałujemy, że nie mamy więcej czasu, żeby nacieszyć się luksusem. Do położonego w południowo-zachodniej Finlandii Turku dopływamy po zaledwie 12 godzinach, o 7:30 lokalnego czasu (6:30 czasu szwedzkiego). Jako że do hotelu możemy się wprowadzić dopiero po południu, a chłopaczki śnięte po wczesnej pobudce, jeździmy po zupełnie o tej porze pustych okolicach miasta. Trafiamy na liska, dwa łosie i kilka psów z właścicielami. Punkt 10:00, wraz z otwarciem kas, stawiamy się w Dolinie Muminków, czyli parku rozrywki Muumimaailma w miasteczku Naantali, 20 km od Turku.

20160710_111031.jpg

Wprawdzie za cztery bilety płacimy więcej niż za noc w hotelu, a większość atrakcji stanowią stoiska z pamiątkami i fast foodem, ale dzieci szaleją z radości. Wskakują do łóżeczek w domu Muminków, gonią bajkowych bohaterów i jak zahipnotyzowane oglądają przedstawienia w języku fińskim (może to właśnie nieznany język działa tak hipnotyzująco?). Co ciekawe, w fińskiej Dolinie Muminków spotykamy masę japońskich turystów, a spektakle (oprócz angielskich i rosyjskich) mają nawet japońskie napisy. Japończycy kochają stwory Tove Jansson nie mniej niż Finowie, a od przyszłego roku będą mieć w Tokio własną (drugą na świecie) Dolinę Muminków.

Muminki
Muminki

Jeszcze szybki spacer po Naantali, która okazuje się przeuroczym miasteczkiem. Malowniczy port, klimatyczne stare miasto, z kolorowymi, drewnianymi domkami. Znajduje się tu również letnia rezydenta prezydenta Finlandii.

28755040396_fda791de1e_k.jpg
28168870424_0a435bee3a_k.jpg

Za to Turku (gdzie spędzamy dwie noce) jesteśmy nieco zawiedzeni. To najstarsze miasto Finlandii i jej pierwsza stolica (od średniowiecza aż do 1812 roku, gdy kraj spod panowania szwedzkiego przeszedł w ręce Rosjan). Spodziewaliśmy się więc fińskiego Krakowa. Tymczasem jakoś tu smętnie i małomiasteczkowo. Chluba miasta – XIII-wieczna katedra (która do dziś jest siedzibą głowy fińskiego Kościoła Luterańskiego) nie robi na nas jakiegoś piorunującego wrażenia.

Turku
Turku

Nabrzeże rzeki Aury jest sympatyczne (gwarne knajpki, rowerzyści), ale wystarczy zapuścić się w boczne uliczki, a już robi się obdarcie i podejrzanie. Czary (wiktorowej) goryczy dopełnia kaloszowaty, acz piekielnie drogi, hamburger. Jak niepyszni, wracamy do „numeru”, gdzie po rozłożeniu lóżek nie ma już miejsca na walizki. Chłopaki zasiadają do finałowego meczu Euro 2016, lecz mimo ich bojowych okrzyków „Allez les Bleus” Francja przegrywa z Portugalią. Empatyczny Jasinek przy każdej piłkarskiej kontuzji zalewa się łzami. Gdy kładziemy się spać (po północy), za oknem jest nadal jasno.

28171827583_5d147a98bd_k.jpg

Kolejnego dnia kosztujemy na śniadanie fińskie specjały (m.in. dżem z żółtych malin moroszek oraz karjalanpiirakka, czyli gryczane bułki karelskie z nadzieniem z ryżu, serwowane z pastą jajeczno-maślaną) i maszerujemy na drugi koniec miasta, do najstarszego i największego średniowiecznego zamku w Finlandii. Nam wydaje się on dość niepozorny, ale z zaciekawieniem słuchamy o dziejach Turku (dzieci udaje nam się zneutralizować bajkami w telefonie). Okres świetności miasta przypadł na XVI wiek i czasy panowania księcia Jana III Wazy i Katarzyny Jagiellonki (najmłodszej córki Zygmunta Starego i Bony Sforzy). To polska księżniczka przyniosła do Finlandii takie zdobycze cywilizacji, jak dywany, zasłony czy widelec. Gdy Jan (podejrzewany o spiskowanie z Rzeczpospolitą) został uwięziony przez swojego brata, króla Szwecji Eryka XIV, Katarzyna zrezygnowała z możliwości powrotu do Polski i towarzyszyła mężowi w niewoli. Cztery lata później Riksdag niespodziewanie odsunął Eryka od władzy, a Jana wybrał na króla Szwecji. Wierna Katarzyna została królową Szwecji, a ich syn Zygmunt z czasem zasiadł na tronie polskim (jako Zygmunt III Waza).

W drodze powrotnej dopada nas w końcu, zapowiadany od 3 dni deszcz.

28171824203_20cb4d0372_k.jpg

Chronimy się więc w podziemnym muzeum Aboa Vetus, które okazuje się strzałem w dziesiątkę. Koncept podobny do krakowskich „Podziemi Rynku” (średniowieczne podziemne ruiny odkryte podczas prac archeologicznych), ale są też atrakcje dla dzieci (dawna łaźnia w formie domku dla lalek, gry planszowe sprzed setek lat), a wszystko można dotknąć i rozmontować. Ciekawym pomysłem jest też przedstawienie życia w średniowiecznym Turku z perspektywy siedmioletniego chłopca, w dodatku pochodzącego z ubogiej rodziny budowniczych i służących.

Na kolację idziemy do Taja, gdzie dzieci wciągają po dwie porcje suchego ryżu. Rok japońskiej diety robi swoje.

Jako że do Turku (przynajmniej jako turyści) już raczej nie wrócimy, kolejnego ranka postanawiamy „odhaczyć” jeszcze jedną polecaną przez przewodniki atrakcję – muzeum rzemiosła Luostarinmaki. To wyjątkowe muzeum, utworzone w dawnej dzielnicy rzemieślniczej Turku - jedynej części miasta, która przetrwała wielki pożar z 1827 roku.

Turku
Turku

Rzędy drewnianych domków sprawiają wrażenie jakby czas zatrzymał się tu 200 lat temu. W dawnych warsztatach trafiamy m.in. na drukarza, tapicera i cieślę w tradycyjnych strojach. Ignacy z zafascynowaniem ogląda, jak niegdyś powstawały przedmioty, które dzisiaj kupuje się jednym kliknięciem myszki. Ignacy z zafascynowaniem ogląda, jak niegdyś powstawały przedmioty, które dzisiaj kupuje się jednym kliknięciem myszki.

28171821623_20ebb84da5_k.jpg
28681388602_dc4357ebbf_k.jpg

Helsinki

W drodze do Helsinek zatrzymujemy się w Hanko – najbardziej wysuniętym na południe mieście Finlandii. To stąd na przełomie XIX i XX wieku (głównie do Ameryki Północnej) wyemigrowało 250 tys. Finów, uciekających przed biedą i polityczną opresją. Pod koniec XIX wieku miasto było popularnym wśród rosyjskiej arystokracji uzdrowiskiem (podobnie jak litewskie Druskienniki). Klimat dawnej świetności przywołują skąpane w zieleni, pyszne drewniane wille.

Przejeżdżamy jeszcze przez wioskę Fiskars, centrum fińskiego designu. To stąd pochodzi założona w XVII wieku firma Fiskars, producent kultowych nożyczek z pomarańczowymi uchwytami. Niestety wszystkie warsztaty i sklepy są już zamknięte, ale położone nad rzeką miasteczko samo w sobie również bardzo malownicze.

Do Helsinek docieramy wieczorem – tym razem mieszkamy w mikroskopijnym mieszkanku na obrzeżach miasta, wynajętym przez Airbnb. Przez okno widzimy morze, które oblewa miasto dosłownie z każdej strony. W supermarkecie pod domem spędzamy dobry kwadrans w sekcji z pieczywem (zakochaliśmy się w fińskich ciemnych chlebach). Stanowczo nie podzielamy natomiast fińskiego zamiłowania do salmiaku, czyli chlorku amonu, który spożywa się tu w każdej postaci (od cukierków, przez czekoladę, po lody).

Samymi Helsinkami jesteśmy urzeczeni. I nie chodzi tu nawet o sztandarowe atrakcje miasta - choć górująca nad miastem cerkiew Uspieńska i neoklasycystyczna katedra luterańska Tuomiokirkko (symbole rosyjskiego epizodu w historii Finlandii), secesyjny dworzec kolejowy czy wykuty w skale nowoczesny kościół Temppeliaukio robią spore wrażenie - ale o ogólną atmosferę luzu i nowoczesności.

28754993356_0abcc44cde_k.jpg

Design bez zadęcia, masa zieleni i rowerzystów, rodziny piknikujące na głównym deptaku miasta Esplanadi. Sztokholm wydał nam się w porównaniu z Helsinkami bardziej stateczny i poważny, ale może spędziliśmy tam za mało czasu.

28754977936_216bf461d3_k.jpg

Parvoo

Z Helsinek wypuszczamy się do pobliskiego Parvoo – drugiego najstarszego miasta w Finlandii. Podążamy trasą proponowaną w jednej z broszur i (oprócz absolutnie bajecznej knajpki wegetariańskiej) nic nas specjalnie nie zachwyca (a to dawna fabryka przerobiona na centrum kultury, a to jakaś stara szkoła). Dopiero gdy wyjeżdżamy z miasteczka, zdajemy sobie sprawę, że w ogóle nie dotarliśmy do jego historycznej części! A tam na wzgórzu rozpościera się fiński Kazimierz Dolny – średniowieczna katedra, brukowane uliczki, drewniana zabudowa. Zawracamy i tym razem prawdziwie się zachwycamy.

20160714_1646490.jpg
20160714_175555-01.jpg

Park narodowy Lahemaa

Trzygodzinna przeprawa promowa z Helsinek do Tallinna mija jak z bicza strzelił, głównie dzięki atrakcjom dla maluchów. Jaś szaleje na pokładowym placu zabaw, a Ignacy na 3 godziny przepada w salonie gier (potem okaże się, że przez cały ten czas studiował wersję demo). Do Tallinna wrócimy za 3 dni, a tymczasem zmierzamy na wschód, do parku narodowego Lahemaa, pierwszego kompleksu objętego ochroną prawną w ZSRR (1971).

28171738353_789af6d02a_k.jpg

W zasadzie zdecydowaliśmy się na to miejsce trochę przez przypadek. Pierwotnie planowaliśmy zahaczyć o St. Petersburg, ale zniechęciła nas skomplikowana procedura wizowa. I dobrze się stało, bo czujemy już lekki przesyt miastami i dobrze nam zrobi trochę oddechu z dala od cywilizacji. Mieszkamy na terenie przepięknie odnowionego XVI-wiecznego majątku ziemskiego, zamienionego w kompleks hotelowy. Nasz pokój znajduje się w dawnej gorzelni. Jest też basen w oborze, sauna w domku kowala, karczma, młyn, a na łące pasą się krowy, owce i kozy. Po obejściu całej posesji (w kaloszach, bo leje), wskakujemy do basenu, a potem w lokalnej tawernie raczymy się zapiekanymi śledziami i kaszą jęczmienną z grzybami (pycha!).

Nazajutrz cudną drogą przez las maszerujemy na plażę nad zatoką Käsmu.

Mamy trochę pietra, bo w tutejszych lasach żyją m.in. dziki, rysie i niedźwiedzie. Na wszelki wypadek sprawdzamy, co robić w przypadku spotkania z misiem (unikać kontaktu wzrokowego i – łatwo powiedzieć! – oddalić się spokojnym krokiem). Po pięciu kilometrach marszu docieramy na zupełnie odludną piaszczystą plażę, malowniczo upstrzoną polodowcowymi głazami. W drodze powrotnej Jasiek pada w wózku, skonanego Ignasia popychamy na hulajnodze. Po wieczornej przechadzce po okolicy nasz krokomierz wskazuje, że przeszliśmy 16 km, podbijając rekord ustanowiony w Turku.

Kolejnego dnia popaduje, więc objeżdżamy okolicę. Senne wioski rybackie, stare majątki ziemskie, świadczące o dawnej świetności tutejszych niemieckich rodów (od średniowiecza na terenie dzisiejszej Estonii i Łotwy elity były pochodzenia niemieckiego). Dziś przed większością domów powiewają estońskie flagi (pomimo, a być może w powodu wieków obcych rządów, Estończycy mają bardzo silne poczucie tożsamości narodowej). Gdy deszcz ustaje, wypuszczamy się na (podobno najbardziej w parku malowniczy) leśny szlak. Jest cudnie. Ptaki śpiewają, jagody same wskakują do pyszczków - sielana. Z czasem robi się bardziej dziko (mokradła, poprzewracane drzewa, oskrobane przez dzikiego zwierza pnie), a na trasie zaczynają się schody (dosłownie) i wąskie kładki.

Saaremaa
Saaremaa

Z Jaśkiem pod jedną pachą i wózkiem pod drugą pokonanie 5 kilometrów zajmuje nam ponad 2 godziny. W dodatku w pewnym momencie droga rozwidla się i nie jesteśmy pewni, czy dobrze idziemy. Gdy znowu zaczyna padać, a Jasiek domaga się „mniam-mniam” uświadamiamy sobie, że wyprawa do lasu z półlitrową butelką wody i dwoma bananami nie była może najrozsądniejszym pomysłem. Za to Ignacy jest w swoim żywiole. Wyposażony w lornetkę i książkę od Babki, wypatruje dzikiego zwierza i zadaje dziesiątki pytań, na które obiecujemy odpowiedzieć, gdy tylko ponownie będziemy mieć dostęp do internetu (dlaczego nie wszystkie drzewa wytwarzają żywicę, czy niedźwiedzie wchodzą na drzewa, skąd zwierzęta leśne wiedzą, które grzyby są jadalne).

28786556585_c1bc39effd_k.jpg

Tallinn

Z pewną niechęcią zbieramy manatki i zmierzamy w stronę Tallinna. Mieszkamy w samym historycznym centrum miasta. Trudno o bardziej malowniczą lokalizację, ale za to przez ponad kilometr musimy taszczyć po bruku nasze bambetle (na starówkę nie można wjechać samochodem). Wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, zabytkowe centrum Tallinna jest podobno jedną z najlepiej zachowanych średniowiecznych starówek w Europie. I to mimo burzliwych dziejów miasta, którym rządzili kolejno Duńczycy, niemieccy Kawalerzy Mieczowi, Szwedzi i Rosjanie. Ze względu na położenie, w okresie średniowiecza Tallinn był głównym ośrodkiem hanzeatyckim. To z tego okresu pochodzą świetnie zachowane mury i baszty obronne, większość wspaniałych domów kupieckich i niezliczone kościoły (co ciekawe współcześni Estończycy są ponoć najbardziej laickim społeczeństwem świata – tylko 14% identyfikuje się z kościołem luterańskim, a 13% - z prawosławnym). Większość budynków jest świetnie opisana na dwujęzycznych tabliczkach.

W tłumie zagranicznych wycieczek zapuszczamy się w labirynt krętych, brukowanych uliczek. Za namową Ignasia wspinamy się na wieżę gotyckiego kościoła św. Olafa. Główny zainteresowany wbiega na szczyt jak gazela, za to Wiktor po pokonaniu 258 stopni z Jaśkiem na rękach ma tętno 155.

Potem wspinamy się na wzgórze Toompea, gdzie zachwyca nas m.in. monumentalna cerkiew Aleksandra Newskiego, wzniesiona pod koniec XIX wieku, gdy Estonia była częścią carskiej Rosji. Po uzyskaniu (po raz pierwszy w historii) niepodległości w 1918 roku, władze estońskie chciały pozbyć się tego symbolu rosyjskiej dominacji (podobny los spotkał zresztą sobór Aleksandra Newskiego w Warszawie), ale ostatecznie na rozbiórkę nie starczyło środków.

28801423750_661f7f4355_k.jpg

Najczarowniej robi się wieczorem, gdy znikają wycieczki, a miasto spowija różowawe światło. Dzień kończymy w „średniowiecznej” tawernie, gdzie przy blasku świec zajadamy kiełbaskę z niedźwiedzia (faceci) i trudne do zidentyfikowania w mroku „pięć przysmaków wegetariańskich”.

28786497745_5d2648b466_k.jpg

Z trzech „bałtyckich” stolic (2 lata temu byliśmy w Wilnie i Rydze) najlepiej czujemy się właśnie w Tallinnie. Wilno było romantyczne i nostalgiczne, ale atmosferę psuły warczące w centrum miasta samochody. Pyszna, kupiecka Ryga również robi spore wrażenie, ale nie tworzy aż tak organicznej i autentycznej całości jak Tallinn.

Kolejnego dnia odkrywamy nową część Tallinna. W centrum handlowym uzupełniamy zapas pieluch i skarpetek, ze zdziwieniem konstatując, że połowa produktów pochodzi z Polski. Dalej mamy w planach park Kadriorg, czyli ryskie „Łazienki”. Jednak Ignacy uparł się na odwiedzenie muzeum morskiego, na które my mamy średnią ochotę. Dobrze się jednak stało, bo dzięki temu odkrywamy inne, mniej „uczesane” oblicze miasta. Lekko zdezelowana dzielnica portowa tętni kreatywną, artystyczną atmosferą. Ponure poprzemysłowe budynki pokryte graffiti, zawadiackie bary, sklepy z designem. Mijamy ogromną (4 hektary) XIX-wieczną fortecę Patarei Merekindlus, w której od 1920 roku mieściło się okryte złą sławą sowieckie więzienie.

28168677914_a49701cd80_k.jpg

Samo muzeum morskie Lennuadam jest bardzo nowoczesne i interaktywne. Otwarta w 2012 roku ekspozycja mieści się w ogromnym, stuletnim hangarze wodnosamolotów. Trochę tylko razi, że większość eksponatów to sprzęt do zabijania, zwłaszcza że muzeum wydaje się nastawione przede wszystkim na dzieci. Chłopakom najbardziej podoba się w środku łodzi podwodnej z 1937 roku i w symulatorze lotów. Ekscytują się tez wrakiem średniowiecznego statku i podwieszoną pod sufitem repliką starego wodosamolotu.

28786478495_1803e1f0ea_k.jpg

Z muzeum pędzimy do cerkwi (zasadzamy się na wieczorne nabożeństwo), jednak katedra jest nadal zamknięta na cztery spusty. Kręcimy się jeszcze po zdecydowanie najcudowniejszej wieczorną porą starówce. W oczekiwaniu na pizzę chłopaki zamalowują świecówkami pół śnieżnobiałego obrusu. Zakrywamy malunki serwetkami, a po uiszczeniu rachunku puszczamy się pędem przed siebie, żeby „zbrodnia” się nie wydala. Już prawie 23:00, ale Ignacy nalega, żeby „wybić” rekord kroków ustanowiony na Laahemie. Robimy wiec jeszcze jedną rundkę po starówce i po wejściu po schodach na trzecie piętro jesteśmy o 4 metry do przodu.

Saaremaa

Po raz czwarty przeprawiamy się promem, tym razem na Saaremę (pol. Ozylię) - największą estońską i drugą co do wielkości (po szwedzkiej Gotlandii) wyspę na Bałtyku. Po przejęciu Saaremy przez ZSRR po II Wojnie Światowej wyspę zamieniono w strefę militarną, w zasadzie niedostępną dla zwykłych śmiertelników (wjechać można było jedynie po otrzymaniu specjalnej przepustki). Paradoksalnie (podobnie jak na łotewskim półwyspie Kolka, w który zakochaliśmy się 2 lata temu) pozwoliło to uniknąć urbanizacji i zachować idylliczny krajobraz regionu.

]To najcudniejszy chyba punkt naszego wyjazdu - dzikie plaże, stare wiatraki, dziewicze iglaste lasy. Mieszkamy dosłownie „pośrodku niczego”, w domku powstałym przez połączenie dwóch starych stodół. O świcie i zmierzchu z odległości kilkudziesięciu metrów lustrujemy się nawzajem bacznie z tutejszymi prawowitymi mieszkańcami - parą lisów. Wieczorami, sącząc estońskie trunki, wygrzewamy się w saunie albo w jacuzzi „pod gwiazdami” (to metafora, bo słońce zachodzi tuż przed północą). Raj na ziemi, gdyby tylko nie panoszące się po sypialni muszyska i zalegająca wszędzie psia sierść.

Przez trzy dni jeździmy na rowerach, włóczymy się po pustych plażach. Odwiedzamy też kilka miejscowych atrakcji – XIX-wieczne wiatraki (symbol wyspy) w miejscowości Angla, ponad 20-metrowej wysokości klif w Panga, kratery meteorytów koło wioski Kaali.

20160722_142813-01.jpg

Wypuszczamy się również do Kureessare - jedynego miasta i popularnej wśród Finów i Szwedów miejscowości uzdrowiskowej. Odwiedzamy świetnie zachowany średniowieczny zamek, w którym znajduje się muzeum poświęcone przyrodzie i historii wyspy (m.in. okropieństwom sowieckiej okupacji). Chłopaki rozpierzchają nam się po labiryncie korytarzy, włażą na strome schody. W pewnej chwili z przerażeniem wybiegają z zaułka, z którego dobywa się groźny ryk (według legendy, to stąd zrzucano więźniów na pożarcie lwom). Czujemy się jak na „dzikim zachodzie” – w Japonii każdego naszego kroku pilnowaliby życzliwi strażnicy, zabijając całą radość.

28501943870_a1316cac3c_k.jpg

Pärnu

Na Saaremie jest nam tak dobrze, że z największą niechęcią zbieramy się w dalszą drogę. Kolejny przystanek to Pärnu (pol. Parnawa) – letnia stolica Estonii i pierwsze estońskie sanatorium. Założone przez Zakon Kawalerów Mieczowych miasto zostało przekazane Rzeczypospolitej w 1561 roku. Polskie rządy nie trwały jednak długo, bo już w 1617 roku Parnawa została zdobyta przez Szwedów, a następnie w 1710 roku przez Rosjan. My zaczynamy od wizyty w szpitalu – okazuje się bowiem, ze Jasinek przywiózł z Saaremy pamiątkę w postaci kleszcza. Na szczęście wszystko odbywa się sprawnie i bezboleśnie (personel mówi po angielsku, można płacić kartą). Wieczór spędzamy na plaży, taplając się w wodzie (chłopaki) i podziwiając pięknej urody chmury. Przypominają nam się dziecięce wakacje nad polskim morzem (Łeba, Mrzeżyno) – tandetne pamiątki, stuningowane wozy, wieczorna passeggiata nadmorskim bulwarem w szpilkach (panie) i żelatyną na głowie (panowie).

Ryga

Nazajutrz, po kolejnej wizycie na plaży, ruszamy w kierunku Łotwy, do miejscowości Lilaste na wschód od Rygi. Na podstawie zdjęć spodziewamy się uroczego, ustronnego domeczku z widokiem na jezioro. Jezioro owszem jest, ale tuż obok biegnie szosa szybkiego ruchu, której na zdjęciach nie było widać. Jest też masa innych, mocno już zaprawionych, letników. W „uroczym domeczku” smród, brud i czarny grzyb pod prysznicem. Radzi nieradzi wsiadamy do samochodu i ruszamy do Rygi po klapki pod prysznic. Przy okazji postanawiamy zahaczyć o ryską starówkę, która tak urzekła nas 2 lata temu, gdy byliśmy tu z rodzicami. Tym razem miasto wydaje nam się mniej czarowne. Może to efekt Tallinna? Albo marudzących dzieci? A może po prostu do miejsc, które zachwyciły przy pierwszym spotkaniu nie należy wracać, żeby czar nie prysł?

28681173232_3c62e25d25_k.jpg
wakacje2016-188-1.jpg

Kowno

Z dużą ulgą żegnamy nasze łotewskie lokum i ruszamy w kierunku Litwy. Zahaczamy o słynną Górę Krzyży – symbol litewskiego katolicyzmu i dążeń niepodległościowych. Niewielki pagórek, a na nim kilkaset tysięcy krzyży - od zupełnie miniaturowych do kilkumetrowych. Pierwsze krzyże stawiano tutaj najprawdopodobniej po przyjęciu chrztu przez Żmudzinów (w 1413 r.). Masowo pojawiły się po upadku powstania listopadowego a później styczniowego i od tego czasu przybywa ich stale. Władze komunistyczne kilkakrotnie podejmowały próby likwidacji miejsca kultu. Dzięki zdecydowanemu oporowi Litwinów, planów tych nie udało się zrealizować, a na wzgórzu pojawiało się jeszcze więcej krzyży.

wakacje2016-190.jpg

Wieczorem dojeżdżamy do Kowna - drugiego największego miasta na Litwie i stolicy kraju w okresie międzywojennym (gdy Polska zajęła Wilno). Trochę się obawiamy litewskiego Turku. Rzeczywiście, nie ma tu wielu oszałamiających zabytków (największe wrażenie zrobił na nas Dom Perkuna – przepiękna gotycka kamienica, która swoją nazwę zawdzięcza posążkowi pogańskiego boga Perkuna, znalezionemu podczas renowacji budynki), a gdzieniegdzie straszą potworki z poprzedniej epoki.

20160725_183709-01.jpg

A jednak miasto bardzo nam się podoba. Romantycznie położona u ujścia Niemna i Wilii starówka. Długi, tonący w zieleni deptak w centrum miasta. Wieczorne warsztaty boogie woogie na Placu Ratuszowym. Bardziej tu „swojsko” niż w Estonii i na Łowie – katolicki przepych kościołów (uderzający po luterańskim ascetyzmie), ulice o znajomo brzmiących nazwach (Mickiewicza, Orzeszkowej), za to mniej stref wifi. Uświadamiamy sobie, że tzw. państwa bałtyckie są jednak bardzo odmienne, co wynika pewnie przede wszystkim z innych uwarunkowań historycznych (podczas gdy Litwa przez wieki była związana z Polską, Estonia i Łotwa pozostawały pod silnym wpływem niemieckim i skandynawskim.

Kaunas
Kaunas

Niestety nasza wizyta ma też dramatyczny moment. Gdy zwiedzamy ruiny średniowiecznego zamku, Jasiek sokole oko dostrzega pobliski plac zabaw. Sekunda nieuwagi i - zamiast zjechać ze zjeżdżalni - leci 2 metry w dół z pionowej drabinki. Litewscy rodzice pomagają nam wezwać karetkę, która zabiera nas do szpitala. Tam robią Jaśkowi USG całego ciała i rentgen głowy, a za całość płacimy … 46 euro, czyli mniej niż za rutynową wizytę u belgijskiego pediatry. Z Jasinkiem na szczęście wszystko w porządku, tylko wygląda biedak jak bite dziecko. Na dzisiaj koniec zwiedzania. Robimy sobie popas w hotelowym „basenie” (czy raczej oczku wodnym). Na kolację wracamy na rynek, zajadamy się barszczem z prawdziwkami (które po rosyjsku nazywają się „polskie griby”), plackami ziemniaczanymi i cepelinami. Przez jaśkowy wypadek nie udało nam się wciągnąć kolejką linową na Zielone Wzgórze ani odwiedzić muzeum Sugihary (japońskiego Schindlera, który jako konsul na Litwie uratował przed zagładą niemal 6 tysięcy polskich i litewskich Żydów). Jednak zgodnie postanawiamy nie wracać do Kowna w ciągu najbliższych lat, żeby nie zepsuć sobie pierwszego wrażenia.

28709224421_bd86dceef1_k.jpg

Ryn

O tym, że jesteśmy w Polsce przekonują nas tryumfalne okrzyki rozszyfrowującego przydrożne znaki Ignasia – „kantor”, „alkohol”, „papierosy”. W przydrożnym zajeździe zagajamy australijskiego (nie pierwszej młodości) motocyklistę, zmierzającego samotnie z Korei Południowej do Portugalii. Wiktor odgraża się, że powtórzy ten wyczyn, z Ignasiem i Jaśkiem w bocznej przyczepce, gdy przyjdzie czas powrotu z Japonii do Europy.

Tym razem nie zatrzymujemy się na naszej ukochanej Suwalszczyźnie, lecz mkniemy na Mazury, do zamku w Rynie. W poprzednich latach spaliśmy już w pobliskim Reszlu (prawdziwie rycerska atmosfera, choć ubrania do końca wyjazdu trąciły piwnicznym zapaszkiem) i w Lidzbarku Warmińskim (wersja bardziej luks). W Rynie czujemy się chyba najmniej autentycznie, choć hotel urządzony jest z dużym rozmachem. Wrażenie robi zwłaszcza ogromna sala rycerska, w której co czwartki odbywają się przebierane średniowieczne uczty. Akurat środa, więc musimy się zadowolić ucztą w karczmie nad jeziorem. Zachwycają nas lokalne rarytasy – chleb na zakwasie, świeżo kiszone ogórki, ryby z własnej hodowli, a także spora kolekcja pięknie wydanych książek na temat kuchni Warmii i Mazur. Na koniec dnia puszczamy się malowniczym pięciokilometrowym szlakiem wokół pobliskiego jeziora Ołów. Jest błogo.

28754770146_f70edb726c_k.jpg

Kaszuby / Gdańsk

Kaszuby to stały punkt naszego letniego programu. Podrzucamy chłopaków dziadkom, którzy jak co roku biwakują z krewnymi i znajomymi królika w Gołuniu. Ignaś próbuje wyspać się na zapas w samochodzie, „bo w Gołuniu cały dzień trzeba robić przygody”: szałasy, podchody, ogniska, nocne wyprawy do lasu. Po tygodniu wraca czarny z brudu, ale przeszczęśliwy.

IMG_3221.jpg

Sami, pod nieobecność milusińskich, spędzamy upojne kilka dni w mieszkaniu naszych znajomych w Gdańsku (ci w tym czasie korzystają z naszego tokijskiego lokum). Eksplorujemy kipiące kreatywną energią tereny dawnego garnizonu w Gdańsku Wrzeszczu. W „Starym Maneżu” (pięknej sali koncertowej w dawnej ujeżdżalni) z głupia frant trafiamy na fantastyczny (i w dodatku bezpłatny) koncert Moriah Woods – pochodzącej z Kolorado piosenkarki indie folkowej, od 2 lat mieszkającej w Puławach. Kilkakrotnie wracamy do „Sztuki Wyboru” – niezwykle udanego połączenia kawiarni, księgarni, galerii sztuki i sklepu z designem. W ramach festiwalu szekspirowskiego wybieramy się na „Juliusza Cezara” słynnego włoskiego reżysera Romeo Castellucciego. Choć spektakl jest piękny wizualnie (np. czarny koń pojawiający się na białej scenie) i bardzo poruszający (Marka Antoniusza gra aktor po tracheotomii), nie do końca jesteśmy w stanie ustalić, “co artysta miał na myśli”.

Tu nasze drogi się rozchodzą. Wiktor wraca do Tokio, a my (z dwiema przyjaciółkami i ich dziećmi) jedziemy na „wywczas” nad polskie morze, w okolicach Kołobrzegu. W przerwach między goframi, dmuchanymi zamkami i innymi upiornymi atrakcjami nadmorskich miasteczek, chodzimy na zajęcia z jogi i pijemy hektolitry wina. Pierwszy raz od grubo ponad 20 lat jestem na wakacjach ze zorganizowanymi zajęciami i obiadem, ale - o dziwo - bawimy się świetnie.

IMG_20160813_101252.jpg