Dom jest tam, gdzie my
W Polsce spędziliśmy pierwsze dwadzieścia parę lat życia, w Belgii – kolejne kilkanaście, przez ostatnie 3 lata mieszkaliśmy w Japonii. W każdym z tych miejsc czujemy się po trosze „u siebie”. Polska to rodzina i wspomnienia z dzieciństwa. Brukselę kochamy za różnorodność i brak zadęcia. W Japonii najbardziej zachwyca nas bezpieczeństwo, ludzka delikatność i umiejętność celebrowania „tu i teraz”.
A nasze dzieci?
Urodzona w Tokio Mila zajada się japońskimi ryżami i udonami, a - poza Japonią - odwiedziła dotychczas jedynie Hongkong. Chłopcy urodzili się w Brukseli, od 3 lat chodzą do szkoły francuskiej w Tokio, a ich niania jest anglojęzyczną Filipinką.
Czteroletni Jasiek swoje samochodziki parkuje po japońsku tyłem (żeby w razie niebezpieczeństwa łatwiej było wyjechać), pokrzykując przy tym hai, hai, hai (tak asystują kierowców japońscy parkingowi). Obdarowuje nas fikcyjnymi biletami na siumo (sumo), bejśbol (baseball - drugi, obok sumo, japoński sport narodowy), onsien (onsen) i fotel (hotel), a jego ulubione potrawy to sushi i zupa miso. Protestuje, gdy ktoś próbuje wejść do domu w butach i z wprawą korzysta z wszystkich udogodnień japońskich toalet (podmywanie, suszenie, muzyczka). Jednocześnie świętością jest dla niego francuski goûter (czyli podwieczorek po powrocie ze szkoły), na który najchętniej zajada belgijskie ciasteczka speculoos. Polska to przede wszystkim Dziadkowie i język polski (jedyny, którym porozumiewamy się w domu).
Ignacy to prawdziwy obywatel świata. Gdy sondujemy, komu będzie kibicował w czasie zbliżających się mistrzostw świata w piłce nożnej (Polsce, Belgii czy może – jak większość jego przyjaciół – Francji), odpowiada że będzie za … Niemcami (bo, jak twierdzi, mają największą szansę na wygraną). W wieku 5-6 lat – głownie dzięki Babce – przechodzi okres fascynacji historią Polski. „Chciałam dobrze, a wyszło jak zawsze” – wzdycham przy jakiejś kulinarnej wpadce. „To zupełnie jak Bolesław Krzywousty z rozbiciem dzielnicowym” – konstatuje nasz rezolutny synek. Przeglądając polski elementarz, z oburzeniem stwierdza, że w drzewie genealogicznym Piastów zapomniano o Mieszku II, a francuskich kolegów wciąga w „zabawę” w Powstanie Warszawskie (co szybko budzi protesty części rodziców). Ze spuścizny belgijskiej uwielbia „buletki” (boulettes, czyli klopsiki w sosie pomidorowym), sirop de Liège (czyli rodzaj marmolady z jabłek i gruszek), a przede wszystkim była nianię Véronique i jej męża Jalala, którzy stali się po trosze częścią naszej rodziny. Pod wpływem szkoły, liczy jednak nie po belgijsku, a po francusku: soixante-dix („sześćdziesiąt plus dziesięć”) i quatre-vingt-dix („cztery razy dwadzieścia plus dziesięć”) zamiast prostszych belgijskich septante i nonante.
Obaj chłopcy mają przyjaciół wszystkich ras i wyznań i ta różnorodność jest dla nich czymś równie naturalnym jak fakt, że niektórzy mają tornistry z Totoro, a inni z Zygzakiem McQueen. W 6-osobowej paczce Ignasia jest japońsko-francuski Léo, wychowany w Hongkongu Thomas z portugalsko-francuskiej mamy i wietnamsko-francuskiego taty oraz ciemnoskóry Francuz Matthieu, który do Tokio przyjechał z Waszyngtonu.
Zastanawiamy się czasem w Wiktorem, czy brak "jednego domu" nie pozbawia naszych dzieci poczucia osadzenia, przynależności, bezpieczeństwa. Dla nas "polskość" jest ważnym punktem odniesienia, a wspomnienia wigilijnego karpia, wielkanocnej święconki czy rodzinnych wypraw na grzybobranie stanowią ogromny kapitał emocjonalny. Do dziś toczymy zażarte spory o wyższość barszczu (ja) nad grzybówką (Wiktor) na wigilijnym stole. Dla naszych dzieci te zupy nie mają (przynajmniej tymczasem) większej wartości symbolicznej niż japoński ramen czy marokańska harira (wszystkie zresztą bardzo lubią), a wizyta w kościele jest nie mniej egzotyczna niż obrzędy shinto. Jednocześnie ogromna wagę przykładają do domowych rytuałów. Pocieszamy się więc, że być może dla nich to niedzielne naleśniki (które przecież można usmażyć w każdej części globu) będą kiedyś odpowiednikiem naszego karpia. Dom jest tam, gdzie my.